poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Moje dzieciństwo cz. 4 - Tadziu


Zapracowany około mego pisarstwa, zapuściłem się w uprawie poletka zwanego „Przybylscy ze Strzelna”. Ostatni raz byłem tutaj ponad 15 miesięcy temu. Może nic się nie zmieniło w mej przeszłości, bo i jak, ale z kolejnych ważnych wydarzeń czuję się zobowiązany poinformować Przybylszczaków, że rozwijamy się, na świat przychodzą kolejni przedstawiciele naszego rodu i to po linii męskiej. Doczekałem się kolejnego wnuka u syna Marcina, który na świat przyszedł 17 lipca 2012 r. Byliśmy z Lidzią dwukrotnie u dzieciątka imieniem Adaś. Jego starszy brat Michałek bardzo się cieszy z przyjścia na świat braciszka, a ja po prostu jestem dumny z rozwijającej się linii Marianowej. Ale, że strona ta nie jest dziennikiem, jeno pamiętnikiem rodzinnym, zatem wróćmy do wspomnień.

Z perspektywy czasu przyznaję, że moje bujne marzenia znajdowały swe podłoże w pochłanianych z ogromną pasją książkach z gatunków przygodowych, historycznych, fantastyczno-naukowych i kryminalnych. Co niedzielę po obiedzie biegałem na piętro do cioci Peli, by wspólnie z nią wysłuchać kolejnego historycznego przedstawienia radiowego.

Wspominam z pewną nostalgią babcię Woźną, mamę mojej mamy. Mieszkała ona u najstarszej córki, cioci Ani Jaśkowiak, na Młynie. Nasz dom był pierwszym przy ulicy, zaś wujostwo mieszkali na jej końcu. Z miejscem tym wiążą się liczne wspomnienia z dzieciństwa i z lat późniejszych. Dziadka, podobnie jak dziadków Przybylskich nie było pisane mi poznać. Zmarli przed moim przyjściem na świat. Ale o tym nieco później. Jedyna moja babcia „na dotyk”, to Maria z Martinsów Woźna. Była Niemką i pochodziła z Meklemburgii. Przychodziła do nas prawie codziennie, zawsze do południa, gdyż wówczas najwięcej mogła pomóc mamie w drobnych pracach domowych, szczególnie przy cerowaniu wszelkich dziur i dziurek w spodniach, swetrach i skarpetach. Również szydełkowała, haftowała i robiła rękawiczki, szale i swetry na drutach. Mnie nauczyła cerować i haftować, byłem wówczas bajtlem i miałem zaledwie kilka lat, osiem, może dziewięć. Później ta umiejętność przydała mi się do fachowego cerowania skarpet. W tamtych odległych czasach skarpety robiło się na drutach i gdy się przetarły należało je pocerować, czyli odpowiednim ściegiem zaszyć dziurę.

Najbardziej w mej pamięci zapisały się kolędy niemieckie, których nauczyła mnie babcia. Po dziś dzień chodzę w pierwszy dzień Bożego Narodzenia na groby najbliższych i każdemu śpiewam po jednej zwrotce kolęd. Babci, jak i mamie, która kultywowała ten zwyczaj również po jednej zwrotce, ale kolęd niemieckich: „Stille Nacht” i „O Tannenbaum”. Z tą drugą kolędą to miałem nawet przygodę rodzinną, która była lekcją przypomnienia korzeni mej rodziny. Pewnego razu w okresie Bożego Narodzenia odwiedził nas wujek Paweł, brat mamy, który mieszkał w Bydgoszczy. Już na wejściu usłyszał, jak ja wyśpiewuję niemieckie kolędy. Po przywitaniu, zadał mamie pytanie –a kto to nauczył małego śpiewać po niemiecku? Na co mama odpowiedziała -jak to, kto, nasza mama, a jego babcia uczy dzieci moje poznawać korzenie, jakie one by nie były.


Tadziu


W miarę dorastania stawaliśmy się, co raz bardziej niepokorni wobec słów rodziców, że tego nie wolno, tamtego nie rusz, z tym z daleka itd. Nie potrafię dzisiaj powiedzieć, który z braci był bardziej niepokorny. Ale kilka ciekawych anegdot z naszego rodzinnego żywota zachowało się w mej pamięci. Może zacznę od najbardziej znanej i zapamiętanej anegdocie, której bohaterem był mój młodszy brat Tadziu, rocznik 1954. Był piątym dzieckiem w naszej rodzinie i do tego kolejnym chłopcem. Mama z racji niedoczekania się tym razem upragnionej córeczki, Tadzia zaczęła upodobniać do dziewczynki. Miał on od najmłodszych lat bujne i długie włosy, zatem czesała je na modłę dziewczęcą, czyli w tzw. rulonik biegnący wzdłuż głowy. Upinała mu we włosach kokardki i wstążeczki oraz zaplatała kitki. Ale to było przez pierwsze dwa latka, do czasu, kiedy na świat nie przyszło szóste dziecko, kolejny chłopiec Grzesiu.

Tadeusz Przybylski rocznik 1954 w wieku młodzieńczym

Tadziu dorastał i jak każdy z nas, miał i on swój pseudonim, nazywany przez mamę wyzwiskiem. Ale czy ów był wyzwiskiem, skoro my, na co dzień posługiwaliśmy się pseudonimami ze wzajemnością - vice versa. Tak więc, Tadziu został przechrzczony na „Liska”. Rzadko używaliśmy imienia, a przedrzeźniając się niekiedy dodawaliśmy jego rozbudowaną wersję: Lis kury gryzł, deptał kaczki dostał sraczki. W tej rozbudowanej wersji kryje się i moje pseudo, Kaczka. Razu pewnego, a było to tak dawno, że jakiekolwiek przybliżenie daty zdaje się być zbędne, do Tadzia dotarła wiadomość, że w mieście przeprowadzana jest akcja deratyzacji, czyli odszczurzania. Ekipa w kombinezonach odwiedzała wszystkie podwórza i piwnice, w których rozkładała truciznę w postaci zaprawionej pszenicy. Zaczęliśmy opowiadać o skutkach tej akcji, wspierając się zasłyszanymi od starszych stwierdzeniami: No nareszcie wyzbędziemy się paskudztwa.

Jako, że Tadziu lubił eksperymentować, postanowił zebrać ową czerwoną truciznę i dać ją na spróbowanie kurom, których kilkanaście mieli nasi sąsiedzi Karczewscy. W tym celu odwiedził piwnice naszych dwóch podwórkowych kamienic i zebrał całą zaprawioną pszenicę. Cichutko, po kryjomu wysypał ją do stojącego na podwórzu korytka. Następnie schował się za stertą drzewa i obserwował. Pierwszy do koryta poszedł kogut i zaczął wydziobywać czerwone ziarenka. Kiedy zapiał, rzekomo słabnącym głosem, wysypało się z zakamarków podwórzowych kilka kury, które przefrunęły ogrodzenie wybiegu i dawaj na czerwoną truciznę. I stało się, pod nieobecność sąsiadki, która była w pracy, jak to mówiono, w robocie, że kilka kur z całego stada, wraz z Kogutem padło.

Gdy sąsiadka powróciła z pracy, a pracowała w tuczarni przy PSS „Społem”, wszczęła alarm. No, ale cóż, nikt niczego nie widział, a ona stwierdzając, że może to pies, albo lis się tutaj zakradł (centrum miasta) i podusił kuraki. Niemniej jednak przeprowadziła sekcję i znalazło we wolach zaprawioną pszenicę. Całą złość wyładowała na niecnotach z firmy deratyzacyjnej i na swoim mężu Szczepanie, któremu tyle razy mówiła, by podwyższył ogrodzenie wybiegu dla kur. Na drugi dzień ogrodzenie urosło o kolejny metr, a sąsiadka wkrótce pogodziła się z losem i zapomniała, że coś się z jej kurami stało. Minęło kilka lat, a może kilkanaście, Tadziu w ferworze uniesienia przyznał się sąsiadce, że to on te kury i tak dalej. Wyrozumiała pani Zofia jeno powiedziała: Lisek, ty grunie jaśnisty! I wnet zapomniała o całym wydarzeniu.

Tadziu z Haneczką i Tatą w lesie miradzkim
Ale Tadziu, na wałęsające się po podwórcu ptaszyska miał inne ciekawsze i do tego rybackie metody, których z racji posiadanego patentu nie opiszę. Za to wspomnę, że ów pseudonim nadany został Tadziowi nie z racji owych kur, a z racji jego poruszania się. Nie było miejsca, gdzie by on nie wszedł: na dachy szop, garaży i szopeczek, na płoty i płotki, na przeróżne wyżki, jak mama mawiała, drzewa itp. Mama powtarzał, że niczym lisek, zwinny Tadziu wszędzie wejdzie i przestrzegała, Tadziu na wchodź na te wyżki. Ta przypadłość miała i swoje efekty, czyli kilkakrotne złamanie ręki. Stało się to do tego stopnia częste, że ów ostatni raz, chyba trzeci, złamał tę samą rękę, w tym samym miejscu na drugi dzień po ściągnięciu gipsu. To wówczas musiał przejść operację w bydgoskim szpitalu z założeniem śruby przy stawie łokciowym, by ręka mogła się dobrze zagoić. Ślad po tej przypadłości ma po dzień dzisiejszy. Ręką może wyginać poza wychylenie drugostronne ograniczone stawem łokciowym.



 Pierwsza Komunia Święta Marysi i Tadzia. Marysia w II rzędzie, czwarta dziewczynka od lewej z kitkami. Tadziu w III rzędzie, czwarty chłopiec od prawej. Dzieci otrzymały pamiątki ręcznie kolorowane przez siostrę elżbietankę. Na zdjęciu - poza dziećmi - siostra elżbietannka NN i wikariusz strzeleński ks. Ryszard Komczyński. 
  
Grupa dzieci wczesnokomunijnych przygotowywana przez siostrę elżbietankę, w której byli Marysia - siedzi druga od lewej z kitkami i Tadziu - siedzi czwarty od prawej tuż pezy siostrze.

Dzisiaj z perspektywy czasu, możemy jedynie powzdychać, oj ta nasza Mama miała z nami trzy światy. Ale i też miło powspominać, że przestrogi i nauki z dzieciństwa, szczególnie w kwestii wiary nie poszły na marne. Poza tym, ze byliśmy ministrantami i wiarę Chrystusową wyznawaliśmy przykładnie, Tadziu został pierwszym w naszej rodzinie, który przyjął tzw. wczesną Pierwszą Komunię Świętą. Pamiętam ten dzień i otrzymaną przez niego pamiątkę komunijną i śliczne dziecięce ubranka. Pamięć ta została później utrwalona przez opowiadania mojej pierwszej małżonki Marysi, która wówczas razem z Tadziem przyjęła wczesną Pierwszą Komunię Świętą. Zawsze, gdy się spotykaliśmy, Marysia zagadywała Tadzia – a pamiętasz naszą Komunię.

Marian Przybylski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz