sobota, 12 lutego 2011

Moje dzieciństwo - cz. 2 - Opowiadanie: Zając

Przeglądając starą kronikę szkolną, na wyżółkłych kartkach zawierających w najstarszej części opisy sięgające nawet połowy XIX w., wyczytałem, że zimy onegdaj były bardzo uciążliwe. Bliżej czasom mego dzieciństwa równie ciężką, a do tego pamiętliwą, była zima 1962/63. Zapisała się ona nie tylko na kartach kroniki, ale również w mej pamięci. Rozpoczęła się już pod koniec listopada, zaś pod koniec grudnia nastały silne mrozy. W styczniu i lutym spadł obfity śniegi, a zawieje usypały tak ogromne zaspy, iż ustał całkowicie ruch kołowy i regionalny kolejowy. Strzelno i okolice zostały odcięte od świata. Dla nas dzieciarni, z jednej strony frajda z przedłużających się ferii zimowych, zaś z drugiej strony, troska o dziko żyjące zwierzęta. A że wielką miłością darzyliśmy naturę, dlatego też dbaliśmy o nią na każdy dostępny sposób.


Zając towarzyszył nam od samego dzieciństwa i to w polu, w lesie, podczas polowania
i naganki, a także w spiżarni i na półmisku.


Był styczeń 1963 r. Śnieg sypała od kilku dni, do tego wiatr wschodni zacinał niemiłosiernie. Prawdziwa zima stulecia - mówiła ciocia Pela, która codziennie po zamknięciu sklepiku zachodziła do nas, by ogrzać się przy gorącym kaflowym piecu. Przy okazji plotkowała z mamą i nam opowiadała ciekawe, usłyszane od klientów, historyjki. Tego dnia weszła zatroskana i już od drzwi utyskiwała, co stanie się z tymi biednymi sarenkami i zajączkami, którym śnieg przykrył oziminy? Wówczas Wojtek, Jej chrześniak, zadał pytanie: - A może jutro z rana po kościele pójdziemy do lasu i zobaczymy ile siana mają zwierzęta w paśnikach?

Miałem skończone zaledwie 10 lat, starszy brat Wojciech 12, Antoni 14 i najstarszy Michał 15 lat. Dwóch młodszych braci: Tadziu o 2 lata, Grzesiu o 4 i siostra Hania o 7 lat, mieli swój świat baśniowy, pełen zabawek, bajek kolorowych i maminych opowieści. Zaś my starsi oczytani w przyrodzie, z zasobnej domowej biblioteczki, znaliśmy już ten swoisty dla chłopców zew leśnych ostępów. Przywódcą naszej grupy był Antoni, pseudonim „Flaps”, a jego zacięcie do natury i przebywania na jej łonie, również i nas zaraziło. Najstarszy Michał ps. „Kichel”, był typem samotnika, może i dlatego kręcił się wokół naszej grupki, pilnie przypatrując się zachowaniom młodszych braci. Wojtek ps. „Kieła” i ja ps. „Kaczor”, stanowilismy parę „wyżłów”, cechujących się wścibstwem i rozbieganiem, skoro tylko poczuliśmy zew wolności.

Ten obraz, to obraz naszego dzieciństwa.


Owej pamiętnej zimy, po powrocie z jednej z porannych mszy świętych, do których służyliśmy, jako ministranci, usłyszeliśmy z ust Antka, iż idziemy do lasu dokarmiać zwierzynę. Ojciec był już w pracy, zaś mama zmęczona przedłużającymi się feriami i ciągłą ciżbą domową, po udzieleniu nauk bezpiecznego zachowania, wydała nam zezwolenie, warunkując je powrotem przed zmierzchem. Szybko zjedliśmy po pełnym talerzu gorącej muski[1] i zaopatrzeni w pajdy chleba, ciepło ubrani oraz opatuleni szalami wełnianymi, wyruszyliśmy do lasu.

Do najbliższej ściany sosnowych miradzkich ostępów mieliśmy w linii prostej około 2km. Droga wiodła przez Laskowo, dawny, rozsypujący się folwark Szwarców, zwany również „Szwarcówką”, którą pokonaliśmy w niespełna godzinę. Było ciężko, gdyż co rusz na przeszkodzie stawały nam zaspy. Do tego, poranne słońce zaczynało przebijać się i oślepiało nas niemiłosiernie. Naszą uwagę w bezpiecznym brodzeniu w śniegu rozpraszały umykające spod mijanych miedz i rowów zające, których wówczas liczyliśmy w dziesiątkach. Już za miastem z daleka majaczył nam cel pierwszego etapu. Śródpolna stodoła z otwartymi bocznymi ścianami, wypełniona słomą i sianem. Na chwilę zatrzymaliśmy się bacząc na ruszające się wokół niej plamy. Kiedy już wzrok nasz oswoił się ze słonecznym odbiciem, zauważyliśmy stado saren skubiących siano, zaś z drugiej strony, nadchodzące od lasu stado saren z przewodzącym im jeleniem.

Z opowiadania znaliśmy wilki.


Nagle zza ściany drzew wyleciał z wielkim hukiem samolot myśliwski – z niedalekiego lotniska w Powidzu – i spłoszył stadka pasących i zbliżających się do stodoły, zwierząt. Czmychnęły wystraszone, chowając się w niedalekim zagajniku. Zaś na niebie, po hałaśliwej maszynie, ostał się jeno biały warkocz. Kiedy podeszliśmy pod śródpolny magazyn, dało się zauważyć kilkaset świeżutkich śladów po zającach, sarnach i jeleniach. Za stodołą, od jej strony południowej, liczne ślady porytego wału śnieżnego. To kopiec z ziemniakami, do którego próbowały dostać się w nocy dziki. Ale okryty grubą warstwą zmarzniętej ziemi, nie wpuścił wygłodniałej watahy do swego wnętrza. Michał z  Antkiem zaczęli odgadywać, które ze śladów pozostawionych na śniegu należały do saren, do łań, jeleni, a które do dzików i zajęcy. Ja z Wojtkiem pilnie wsłuchiwaliśmy się w ich wskazówki, starając się zapamiętać, czym różnią się jedne od drugich. Dla mnie niezapomnianym było tłumaczenie mi cech charakterystycznych dla śladów zająca. Wówczas dowiedziałem się, co to znaczy omyk, a co skoki i słuchy. Starsi bracia znali już te pojęcia, gdyż często brali udział w polowaniach na zające - będąc w nagance - z udziałem wujka Pawła z Bydgoszczy. Był on młodszym bratem naszej mamy i za każdym razem, kiedy przyjeżdżał na polowania do Strzelna, zawsze dystansował w celności oddawanych strzałów pozostałych myśliwych. Doktor Abramczyk wówczas mawiał po takich polowaniach do ojca: - Panie Ignacy, znowu szwagier został królem.

Kiedy wujek był już starszy, to razu pewnego opowiedział memu synowi krążącą wśród myśliwych anegdotę. Mówił do Marcina, że pośród tutejszymi zającami, jest stara kocicha, dzięki której zachowały się jeszcze resztki tych zwierząt. Za każdym razem kiedy naganka płoszy je, ona, najmłodsze i trzęsące się ze strachu, skupia wokół siebie i wyprowadza bezpiecznie z obławy, przekonując je, że muszą biegnąć za nią prosto w ogień, kierując się na starego Woźnego. Tłumaczy przy tym młodzieży, że już od kilku lat udaje się jej wychodzić z opresji, kierując się zawsze na tego jednego, starego myśliwego, który, jak doświadcza stracił ostrość swego wzroku i niedowidzi, a strzela dopiero wtedy, kiedy przebiegając obok niego puszczam mu pozdrowienie - „Darz bór”.  

Bywało, że budziłem się z okrzykiem: wilk mi sie śnił.


Zgarnęliśmy rozciągnięte siano w duże snopki i przewiązawszy je szalikami, ponieśliśmy ze sobą. Kiedy dotarliśmy już do okrytego puszystym białym kobiercem, lasu, poczuliśmy się, jak w baśniowej krainie. Antek zwrócił nam uwagę, byśmy wypatrywali wnyków i sami ich nie likwidowali, tylko oznaczali do wspólnego ich rozbrojenia. Wyznaczył nam również trasę dalszego marszu. Naszym celem była polana z ogromnym paśnikiem, znajdująca się nieopodal kanału łączącego Jezioro Ostrowskie z Gopłem. Rozstawiliśmy się w tyralierę niczym naganka i ruszyliśmy ku kanałowi.

Brodząc w śniegu, zagłębiałem się w las z uwagą obserwując flanki, by nie stracić z pola widzenia braci. Nagle z zagajnika wyskoczył koziołek. Zrobił kilka susów i zatrzymał się przed nami. Myśmy w tym momencie zastygli w bezruchu, niczym sople lodu. Nie wyczuł nas, gdyż lekki wiatr powiewał z jego kierunku. Gdyby było odwrotnie, czmychnąłby dawno, a nie rozglądał uważnie. Serce zaczęło mi łomotać na ten piękny widok. Obrazek niczym z kroniki filmowej. Nie wiem, jak długo to trwało, może kilka sekund, a może kilka minut. Koziołek począł się oddalać, chowając się ostatecznie za ścianą drzew. Pierwszy odezwał się półszeptem Wojtek, mówiąc: - szkoda, że nie mamy aparatu, byśmy zrobili fajne zdjęcie.

Z dzikami, to my się od małego oswoiliśmy.


Wówczas padł pomysł, by kupić aparat fotograficzny. Zastanawialiśmy się skąd wziąć pieniądze. Propozycja Antka, aby zebrać makulaturę, złom i flaszki, i odstawić do punktu skupu, spotkała się z aplauzem. W kilka miesięcy później mieliśmy upragniony aparat, którego obiektywem udało się nam uchwycić kilka ujęć z sarnami i dzikami, ale zrobione z takiej odległości, że trzeb było lupy by dostrzec te zwierzęta.   

Ruszyliśmy dalej, zagłębiając się coraz bardziej w las. Nagle usłyszeliśmy głos Michała, który nawoływał nas, byśmy podeszli do niego. Po chwili, zgromadzeni przy najstarszym bracie, usłyszeliśmy: - patrzcie, wnyki. Faktycznie naszym oczom okazały się dwa koła druciana przyczepione do brzózek i zawieszone około 80 cm nad ziemią. Uważnie obeszliśmy je sprawdzając jak są umocowane i czy aby nie do nagiętego drzewa. Rozchodząc się w promieniu kilkunastu metrów znaleźliśmy kolejne dwa wnyki, z tym, że niżej zawieszone. Antek stwierdził, że te pierwsze to na sarny, zaś te dalsze to na dziki. Nadto Michał zauważył, że musiały być nad ranem założone, gdyż są widoczne świeże ślady wokół nich, zatarte gałęzią, a w nocy przecież śnieg padał.

Ten piękny widok... również oglądałem.


Z wielką uwagą rozpętaliśmy miedziane druty, z zadowoleniem mówiąc, że sprzedamy je w punkcie skupu złomu, i że będą z tego pierwsze pieniądze na aparat fotograficzny. Ale Antek oświadczył, że należałoby zgłosić ten fakt leśniczemu, a wówczas on ten drut nam zakasuje. Ale co tam, ważne, że rozbroiliśmy śmiercionośne wnyki i uratowaliśmy biedne zwierzęta. Nie podejmując żadnej decyzji poszliśmy już razem, w kupie, do odległej o około 200 m polany z paśnikiem.

Po przejściu kilkudziesięciu metrów znaleźliśmy walający się pod drzewem karmnik. Odpadł on od drzewa i należało go na powrót umieścić, ale skąd tu wziąć drabinę. Michał zauważył, że nawet, gdyby mu ktoś z nas wszedł na barki, to i tak będzie za nisko. Przy sąsiednim drzewie rósł świerk, z którego, jako najlżejszy mogłem wejść na wysokość około 4 m i drewnianym kołkiem – w kształcie trzonka - przybić do sosny karmnik-domek lęgowy. Udało mi się wejść na drzewo i za pomocą sznurka wciągnąć domek z trzonkiem na górę. Kłębek sznurka zawsze miał jeden z nas w kieszeni, udając się na leśną wyprawę, jak również scyzoryk. Dwa gwoździe wystawały z listwy mocującej domek i wystarczyło je tylko dobrze dobić, by domek zawisnął. Tak też się stało.


W lesie z uwagą obserwowaliśmy wszystko co się rusza... 


Dalszą drogę przebyliśmy już bez przygód. Było około pierwszej po południu kiedy dotarliśmy na polanę. Obraz, jak się nam ukazał był wręcz sielankowy. Kanał był niemal po brzegi wypełniony śniegiem. Na środku polany stał duży drewniany paśnik, podobny, jaki gospodarze mają dla owiec. Różnił się jedynie od niego zadaszeniem, które pokryte było solidną trzcinową strzechą. Wystawała ono poza obrys samego paśnika, tak, że deszcz i śnieg nie padały na zgromadzoną w nim karmę. Paśnik był wypełniony świeżutkim i pachnącym sianem, tak, jakby ktoś na krótko przed nami zadał je. Świadczyły też o tym ślady płóz od sań, kopyt końskich i jeszcze nie zamarzniętych odchodów końskich. Również odbite na śniegu ślady butów.  Po bokach były dwa pieńki z Przybitymi do nich dużymi lizawkami solnymi. Wokół buszowały rozśpiewane ptaki, które używały sobie dowoli. Najwięcej ich było na rozdrapanej pryzmie odpadów zbożowych, z których wyjadały nasiona chwastów i porośniętego zboża. Dla dopełnienia tego obrazu brakowało zwierzyny grubej, która przychodziła w to miejsce dopiero o zmierzchu. Wiedzieliśmy to z lektury, którą tomami chłonęliśmy w zimowe wieczory przy rozgrzanym i promieniującym ciepłem, piecu.

Na nasz widok ptactwo poderwało się, obsiadając okoliczne drzewa. Głośno ćwierkając, przyglądały się intruzom, którzy zakłócili im spokojne zajadanie się przysmakami. Przyniesione siano złożyliśmy na szczytach paśnika i rozsiedliśmy się na zwalonym pniu, który został tutaj po wycince. Zapewne był to wiatrołom i pozostawiony był w konkretnym celu. Powyciągaliśmy kanapki i z niekrytym apetytem poczęliśmy zajadać się. Przełykając kęsy zwróciliśmy uwagę na obtarte niektóre pnie drzew oraz pień, na którym siedzieliśmy. W korę wtarte były nawet grube włosy zwierząt. Antek zauważył, wyciągając kilka z nich, że jest to sicha dzików, które uwielbiają obcieranie się o pnie drzew. Siedząc, ustaliliśmy, że o wnykach opowiemy tacie, który przedzwoni do swego znajomego, nadleśniczego Vogta i opowie mu o naszej przygodzie. Zaś drut potniemy na krótkie kawałki, by już nigdy nie został wykorzystany na wnyki.

Po pół godzinie ruszyliśmy w drogę powrotną.  Wyglądając zwierzyny, która w oddali kila razy nam mignęła między drzewami, po pół godzinie wyszliśmy z lasu. Zaczął zapadać zmrok, gdy Michał zauważył pikującego jastrzębia. – Patrzcie! Jastrząb spada na zająca. Widok był niesamowity. Ogromne ptaszysko jak bomba spadło na ziemię. Zatrzepotał skrzydłami i uderzając dziobem kilka razy, zastygł w bezruchu. Cała akcja rozegrała się około 200 m w bok od nas. Najstarszy brat ruszył biegiem w kierunku krwawej akcji. Pobiegliśmy za nim. Widząc zbliżających się ludzi, jastrząb począł ciężko unosić się w powietrze, trzymając zdobycz w pazurach. Był już na wysokości około 30 m, kiedy ze szponów wymknął mu się szarak i z impetem runął na zmarznięty śnieg.

Pierwszy doleciał Michał i krzyknął w naszym kierunku: - ale duży zając! Nie żyje, martwy jest, ma rozerwany bok! Kiedy i my podbiegliśmy, oczom naszym ukazał się rozciągnięty na ziemi szarak. – Zabierzemy go do domu, jest prawie nienaruszony, ma wyszarpany bok, będzie na niedzielę obiad – powiedział najstarszy. Zapakowaliśmy zdobycz w szmacianą torbę i ruszyliśmy w dalszą drogę powrotną.

... i wisiał tak długo, aż skruszał.


Do miasta dotarliśmy, jak już była szarówka. – Oj będzie reprymenda, a ojciec pogrozi dyscypliną – powiedział Antek. Ale już u samych drzwi, w korytarzu, wydarłem się pierwszy: - Mamo, mamo mamy zająca! Na co usłyszeliśmy: – Jezus, Maria, co tak długo robiliście w tym lesie? – Mamo, ale mieliśmy przygód, a na zakończenie jastrząb zabił zająca, którego przynieśliśmy do domy. Na te słowa z pokoju wyszedł ojciec, który dopiero, co wrócił z pracy i zdążył zjeść obiad. – Rozbierać się szybko i do obiadu, póki jest gorący! – ostro zareagował tata. Michał wydobył z torby szaraka i powiedział: - Tata, będzie na niedzielę. Słowa te rozładowały ojcowskie napięcie. Odebrał on z rąk pierworodnego „zdobycz”, nożem rozciął tylne skoki, przełożył je i zawiesił w spiżarce.

Po skończonym obiedzie zasiedliśmy wszyscy wokół pieca, a ojciec opowiedział nam swoją przygodę z zającem, którego padniętego znaleźli wracając z budowy linii kolejowej do obozu Gusen II. Wówczas esesmani próbowali im go zabrać, ale wygłodniali więźniowie rozszarpali go dłońmi w mig i surowego, po kęsie zjedli...


[1] Zupa mleczna zaciągnięta krupami z mąki pszennej i podana na słodko – nasz codzienny posiłek poranny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz