poniedziałek, 2 listopada 2020

Wszystkich Świętych

W życiu każdego z nas są dni takie, które pomimo swego świątecznego charakteru, a w związku z tym swej nadzwyczajności, są dla nas dniami szczególnymi. Takim dniem dla wielu jest dzień Wszystkich Świętych. Ja pamiętam ceremoniał, jaka od najdawniejszych lat towarzyszyła okresowi przedświątecznemu w moim domu rodzinnym. Już z początkiem października mama wyciągała różnokolorową krepę (papier ozdobny marszczony) i cięła z niej paski. Te z kolei, przy pomocy igły od robótek ręcznych, poddawała specjalnej obróbce, po czym kształtowała z obrobionych pasków kwiaty i to różnych gatunków i kolorów, dodając druciane łodyżki. Drut na łodyżki musiał wcześniej być zmiękczony, gdyż był stalowy, a robiła to mama poprzez przepalenie go w palenisku pieca kaflowego. Spod jej zwinnych palców wychodziły cudne: tulipany, róże, goździki, lilie, kalie i chryzantemy. Prace te wykonywała, co wieczór przez kilka tygodni, pomagała jej w tym ciocia Pela (Pelagia Piwecka - zwyczajowo nazywana ciocią, gdyż nie była naszą krewną), aż nie wykonała ich kilkaset. Następnie poddawała je obróbce usztywniającej w rozgrzanym płynnym wosku. Kiedy wosk wystygł, taki kwiat mógł na powietrzu, niezależnie od warunków atmosferycznych, zachować swój kształt i wygląd przez kilka tygodni. Tak przygotowane kwiaty wplatane były w wieńce świerkowe w dużej ilości przygotowywane na Wszystkich Świętych. 

Ale najważniejszą dla nas dzieci frajdą była wyprawa po świerk do lasu, z którego mama z ciocią Pelagią wiła wieńce i przybierała nim mogiły i pomniki nagrobne. Udanie się do lasu stanowiło swego rodzaju przedsięwzięcie logistyczne. Prawdziwą przyjemnością było wypożyczenie wózka specjalnego – miniaturę na wzór wozu konnego, od cioci Ani z Młyna (mamy siostra - Anna Jaśkowiak). Kiedy nastawała przedostatnia niedziela przed Wszystkimi Świętymi, wówczas całą rodziną, tuż po mszy św., na pieszo z wózkiem, w którym zasiadali najmłodsi, udawaliśmy się do lasu. Po drodze zatrzymywaliśmy się na Kurzebieli i tam od leśniczego ojciec wykupywał asygnatę na gałęzie świerkowe. Grzesiu i Tadziu, siedzieli w wózku zaś czwórka nas starszych ciągnęła i pchała go na przemian. Hania jako najmłodsza zajmowała wygodne miejsce w wózku dziecięcym, pchanym na zmianę przez mamę i ciocię Pelę. Jak już dotarliśmy w głąb lasu, a najdorodniejsze świerki rosły niedaleko naszego rodzinnego gniazda, gospodarstwa Jagodzińskich po drugiej stronie jeziora w Łakiem, wówczas mieliśmy półgodziny na odpoczynek. Po tym czasie, jak koty, starsi z wielką wprawą wdrapywali się na drzewa, a pozostali segregowali ścięte gałązki świerkowe. Najdorodniejsze na wieńce, drobnica na przybranie grobów. Następnie ojciec wiązał świerk w pęczki i układał na wózku, aż nie urosła stosowna do ilości grobów, pryzma.

Taka wyprawa zajmowała nam kilka godzin, a trzeba było szybko wracać, by przed zmrokiem zdążyć do domu. Najpyszniejszym z pysznych był wówczas obiad, który wcześniej przygotowany jedliśmy po powrocie. Z racji ilości gęb do wykarmienia, ziemniaki gotowały się godzinę. 

W przeddzień Wszystkich Świętych ponownie organizowaliśmy wyprawę, tym razem na cmentarz, przybrać groby i dostarczyć ogromną ilość wieńców uplecionych przez ciocię Pelę i mamę. Myśmy mieli groby dziadków Przybylskich, dziadków Woźnych, wujka Kazia oraz 8 grobów familijnych. Ciocia Pela kilkanaście: dziadków Barczykowskich, swoich rodziców Piweckich, czterech ciotek Piweckich przy kaplicy, Wochelskich, i kilka z rodziny Zydlów. Do tego kilka grobów pociotek. Po Zydlach już dziś nie ma śladu, a był tam pochowany młody inżynier Zydel, budowniczy metra berlińskiego, który utopił się w Sprewie. 

Szczególnie pięknie prezentowały się cmentarze w noc Wszystkich Świętych. Otwarte płomienie świec, kamionkowych i szklanych zniczy dawały tak ogromną poświatę, iż cmentarze widoczne były już z kilku kilometrów. Przepiękne barwy jesieni przyciągały tłumy mieszkańców miasta i okolicznych wsi na cmentarz. Dziś ten blask tłumią kapturki na zniczach, groby są bardziej i bogaciej ubrane, jest prawie 100% pomników nagrobnych, a kiedyś były to jedynie pojedyncze okazy – 90% stanowiły ziemne mogiły. Oznaczone krzyżem były tak po prawdzie bezimienne, gdyż rzadko które posiadały tablice epitafijne. 

Kończę te krótkie wspomnienie i wybieram się na cmentarz. Zakazali to stanę pod płotem… W tym roku z naszej najbliższej rodziny odeszła ciocia Ania, siostra naszej mamy.

środa, 15 kwietnia 2020

Wielkanoc 2020



Tegoroczne święta tylko we dwoje, bez dzieci, wnucząt… Jeszcze tak niedawno, z racji wieku umówiliśmy, że czas, by święta spędzać u dzieci, po kolei począwszy od najstarszego. Dotychczas spędzaliśmy te święte dni w większym gronie, w naszym domu, a jest nas łącznie 20, plus troje przyjaciół. Zaczęliśmy od ubiegłorocznej Wigilii, która była u Agnieszki. Na tegoroczną Wielkanoc mieliśmy jechać do Asi… Mieliśmy wspólnie na nowym mieszkaniu z radością wykrzyczeć: - Chrystus Zmartwychwstał, Alleluja! Prawdziwie Zmartwychwstał, Alleluja! Oczywiście wykrzyczymy ale nie w Poznaniu, a na miejscu, w Strzelnie w naszym domu.

Wszyscy wokół szukają winnych zaistniałej sytuacji, media się przekrzykują, Internet jest pełen hejtu i nienawiści. My dwoje tego nie tolerujemy. Dlaczego? A no dlatego, że nie praktykujemy zasadom gdybania i posądzania wszystkich i wszystkiego o to, co się stało na Świecie. Stało się, i z racji tego, że jesteśmy malutcy winniśmy wszystko robić, by przetrwać ten trudny dla nas okres. Dlatego, w tych najbliższych dniach niech, podobnie jak nam, towarzyszą Wam słowa: - Chrystus Zmartwychwstał, Alleluja! Prawdziwie Zmartwychwstał, Alleluja!

Tą wirtualną drogą, utkaną słonecznymi promieniami, usłaną płatkami polskich kwiatów łączymy się z Wami wszystkimi i życzymy zdrowia, miłości i nadziei na lepsze jutro. Niech łączy nas zgoda i lepsze postrzeganie Świata. Chrystus Zmartwychwstał, Alleluja! Prawdziwie Zmartwychwstał, Alleluja!
Przyjmijcie nasi Kochani życzenia Wesołego Alleluja!


Lidia i Marian Przybylscy - Strzelno, Wielkanoc 2020 r.

piątek, 20 grudnia 2019

Idą Święta!!!



Czym są święta Bożego Narodzenia dla Kujawiaka, Wielkopolanina czy szerzej jeszcze kreśląc krąg, Polaka, nie muszę chyba definiować. Gdybym to zrobił, zapewne byłaby ona zbyt sucha i powierzchowna i co najgorsza wyznaczona czasem, z którego wzięło się chyba najgłupsze z powiedzeń: „Święta, święta i po świętach". Wystarczy powiedzieć, że są wszystkim, co najmilsze, najpiękniejsze, najbardziej tajemnicze, a wówczas będziemy cieszyć się cudem przyjścia na świat Bożej Dzieciny, nawet w ostatnią godziną dnia świątecznego.

Przymykając powieki przed oczyma staje mi obraz dzieciństwa. Porównuję go z ostatnimi Świętami, które po prawdzie niewiele różnią się od tych sprzed lat, wiadomo, tradycja. Z tak zasnutymi powiekami wspominam babcię, mamę, tatę, braci i najmłodszą latorośl, siostrę, ale staje mi także obrazek cioci Peli, która była osobą samotną i święta zawsze spędzała z nami. Nie łączyły jej z nami żadne więzy rodzinne, po prostu tak ją nazywaliśmy. Rodzice darzyli sąsiadkę przyjaźnią rodzinną, a do tego wzajemnie się wspierali. My chłopcy we wszystkim jej pomagaliśmy, ja osobiście do końca jej dni opiekowałem się nią. Może, dlatego, tak wiele mi pozostawiła?

Pierwszym zwiastunem zbliżających się świąt były roraty, czyli msza św. wotywna o Najświętszej Maryi Pannie w Adwencie, które dawniej odprawiane były rano. Jako ministranci biegaliśmy z braćmi na nią przemiennie. Na kilka tygodni przed świętami mama zarabiała ciasto na pierniki. Stało on zasypane mąką, nakryte białym ręcznikiem przez kilka tygodni, a kiedy „przyszedł czas", dzielone na porcje i rozwałkowywane na płaty, z których wycinaliśmy przeróżne wzory. Do tego służyły specjalne foremki, które nadawały piernikowym ciasteczkom kształt: choinki, gwiazdek, księżyca, serduszka, katarzynek, rybki itp. Po wypieczeniu i wystudzeniu ogromne ich ilości ładowała mama do wielkiego blaszanego pudła, stanowiącego onegdaj opakowanie hurtowo sprzedawanej herbaty indyjskiej. Byśmy do świąt zawartości nie opróżnili ładowała to pudło na najwyższej półce w spiżarni. Dopiero na kilka dni przed Wigilią pierniki były lukrowane białą i czekoladową polewą. Wówczas też z ostatniej pozostawionej porcji ciasta piernikowego pieczony był piernik w całości. Po wystudzeniu, ciasto z blachy krojone było na cztery duże kostki, które z kolei przekrojone wzdłuż smarowane były powidłami śliwkowymi i gęstą konfiturą wiśniową. Po złożeniu, zalewane były polewą czekoladową i załadowane do spiżarki w specjalną szafkę ze siatki do przechowywania trwałych artykułów żywnościowych. Tak oto przygotowane, to najtrwalsze i pyszne ciasto oczekiwało świąt.

Po tej czynności mama przystępowała do sprzątania całego mieszkania. Zmieniała firany wcześniej uprężone na strychu w specjalnych ramach, myśmy w tym czasie odkurzali obrazy, portrety, z których najpiękniejszy przedstawiał naszą mamę oraz bibeloty i książki. W myciu pokoi - dwóch ogromnych z sypialnią i jednego mniejszego dziecięcego - pomagała mamie ciocia Ula, najmłodsza siostra mamy, która przychodziła również, co sobotę, by pomóc nas wykąpać. Następnie pastowała podłogi, które z kolei myśmy na zmiany froterowali. Pracą wymagającą wprawy było politurowanie wielkiego na 12 osób stołu. Na co dzień myśmy tego kolosa używali do gry w pingponga.

W międzyczasie dom nasz odwiedzał kościelny, wówczas był nim pan Szczepan Kowalski, powstaniec wielkopolski, weteran cudu nad Wisłą z 1920 r. oraz żołnierz września 1939 r. Legendarna to już postać, o której niejedno opowiadanie byłoby można napisać. Wizyta pana Szczepana zawsze wywoływała w domu poruszenie i nasz zachwyt na widok walizki przepasanej paskiem. Po jej rozpięciu ukazywały się naszym oczom bielusieńkie, różnych rozmiarów opłatki Bożonarodzeniowe. Największy nasz podziw budziły te duże opłatki, po kilka sztuk przepasane formą banderoli, na powierzchni, których przedstawione były scenki z narodzenia Chrystusa. Mama zawsze nabywała kilkanaście, dla każdego po jednym i kilka na zapas, dla ewentualnych gości. Dawniej kościelni sami wypiekali opłatki i z ich sprzedaży uzyskiwali dodatkowy dochód na podreperowanie swego skromnego budżetu domowego.

Kiedy w domu znalazły się już opłatki, trzeba było przygotować żłóbek pod choinkę. Wiadomo, że stary, papierowy nigdy się nie zachował. Jak tylko pamięcią sięgam to żłóbkiem zajmował się Antek, jak zwykliśmy nazywać starszego brata. Nadzór nad pracami ręcznymi sprawował najstarszy brat Michał. Udogodnieniem było otrzymanie gotowej matrycy od cioci Peli, która takie plansze, wypełnione figurkami i makietą szopki lub jaskini betlejemskiej, miała na składzie. Później to zadanie przejął Wojtek, a po nim ja, z kolei po mnie Tadziu i Grzesiu. Dodatkową atrakcją wykonanej już makiety żłóbka było podświetlenie szopki małą żaróweczką zasilaną płaską baterią.
  
Już na tydzień przed przyjściem na świat Bożej Dzieciny wszyscy starsi jak jeden mąż szli do spowiedzi. Przed wyjściem do kościoła należało przeprosić rodziców za popełnione grzechy bycia nieposłusznym. Każdy z nas podchodził do mamy i taty, i całował w podaną przez rodzica rękę wymawiając sentencję:
- Przepraszam za wszystkie grzechy i nieposłuszeństwa, przyrzekam poprawę!
Już po spowiedzi, lżejsi o wypowiedziane przy konfesjonale grzechy, z jakąś nieposkromioną radością wracaliśmy przez zaśnieżone miasto do domu.

Tak oczyszczeni mogliśmy przystąpić do planowania choinki, czyli przygotowania się do jej ubrania. Drzewko kupował ojciec, a później, po jego śmierci, kuzyn Roger Jaśkowiak, który pracował na wielkim tartaku w Miradzu. Żywa choinka świerkowa, za asygnatą prosto z lasu, po obsadzeniu stawiana była w pokoju stołowym, przy oszklonej witrynie pełnej porcelany i kryształów. Sięgała do sufitu i była tak ogromna, że mogliśmy się za nią schować. By ją ubrać trzeba było tę czynność wykonywać z drabiny. Starsi bracia, co roku dorabiali, lub naprawiali ogromnych rozmiarów kolorowy papierowy łańcuch, który był główną ozdobą choinki. Na jej gałązkach zawieszaliśmy barwne bombki, klejone papierowe aniołki, bałwanki, gwiazdorki, pierniki lukrowane, cukierki w kolorowych papierkach, jabłka i przypinane w specjalnych oprawkach wielobarwne, spiralnie kręcone, świeczki. Na sam koniec na szczycie choinki montowana była ogromna gwiazda z kitą i szklany, mieniący się wieloma kolorami czub.
 
Na dwa lub trzy dni przed wigilią pieczone były makowce zawijane i na blasze, z paseczkami ciasta ułożonymi na wierzchu na kształt skośnej kraty. Ciocia Pela w tym czasie piekła kruche i francuskie ciasteczka posypane cukrem, które w ogromnej części trafiały do naszej spiżarni. Dzień przed Wigilią pieczony był placek drożdżowy. Już kilka dni przed Wigilią kupowane były karpie. Wpuszczone do wanny z wodą, żyły jeszcze do przedostatniego dnia. Wówczas, wieczorem obrabiała je mama, dzieliła na dzwonki, soliła i pieprzyła, a następnie układała w kamiennym garnku, przekładając przemiennie warstwami przypraw: cebulą pociętą w talarki, gałązkami majeranku, listkami laurowymi. To były karpie do smażenia, zaś z wyłupionych łbów i kręgosłupa gotowana była zupa rybna. Tego przedostatniego wieczornego dnia moczone były suszone grzyby i groch, które przez noc pęczniały zwiększając tym samym swoją objętość.

W dzień Wigilii, już z rana po zjedzeniu śniadania w postaci rozdrobnionej pszennej bułki posypanej cukrem i zalanej gorącym mlekiem, pomagaliśmy mamie jak kto umiał w przygotowaniu wieczerzy wigilijnej. Część sprzątała, starsi palili w piecach i sprzątali całe mieszkanie, najmłodsi przypominali sobie ze śpiewników kolędy. Było, co niemiara opowieści, kto, co chciałby dostać od gwiazdora. Tata w pracy w szpitalu, przygotowywał się do bilansu, ciocia Pela w sklepie, który od lat przedwojennych prowadziła, pomimo ówczesnych niesprzyjających czasów na prywatkę. Handlowała dewocjonaliami, zabawkami i wszelaką galanterią. Ale najważniejsze działo się w kuchni.

Cóż to tam się nie wyczyniało, jakie stamtąd zapachy omiatały całe mieszkanie. Na sam przód mama gotowała kapustę z grzybami, kapustę z grochem i same grzyby. Następnie przygotowywała śledzie w oleju, śmietanie i zalewie octowej, tzw. rolmopsy - ojca ulubiona przekąska, robiła makaron łazanki, szykowała karpia do szarego sosu. I tutaj muszę się nieco zatrzymać, gdyż karp w szarym sosie to była nasza ulubiona i przez wszystkich pałaszowana potrawa. Otóż do jej przyrządzenia wybierało się największego karpia, który miał, co najmniej 3 kg. Po wypatroszeniu i wyłupieniu „ślepi", gotowało się go w bulionie warzywnym. Następnie na bazie tegoż bulionu przyrządzało się sos, który z nazwy był szary, a po prawdzie właściwy kolor nadawał mu karmel i przetarte pierniki. Poza już wymienionymi składnikami w sosie tym znajdowała się duża ilość pociętych na cienkie talarki migdałów i spora ilość rodzynków. Słodki, zagęszczony piernikami i śmietaną sos, nabierał właściwego smaku po zakwaszeniu z lekka cytryną, dosoleniu i popieprzeniu. Następnie karp, uprzednio wyłożony na półmisku, zalewany był tym pysznym gęstym sosem z górą migdałów i rodzynków. Pozostały sos zapełniał sosjerkę. Karpia w szarym sosie podaje się z łazankami obficie podlanymi sosem. Najlepiej smakował na drugi dzień, po odgrzaniu.

Oczywiście, daniem głównym, jeżeli o takim można mówić podczas kolacji wigilijnej, był zawsze karp smażony na średnio głębokim oleju, podawany z ziemniakami lub chlebem z dodatkami kapusty z grzybami i samymi grzybami suszonymi, wcześniej namoczonymi, podgotowanymi i przesmażonymi z cebulką. Początkowo dla nas dzieci najsmaczniejszą był zupa owocowa ze suszonych śliwek i gruszek z dodatkiem klusek pszennych. Dopiero później, jako nastolatkowie zasmakowaliśmy w grochu z kapustą, zupach grzybowej i rybnej oraz w śledziach podawanych na różne sposoby.
 
Po kolacji wigilijnej siadaliśmy wokół choinki i nucąc kolędy oczekiwaliśmy Gwiazdora. W tym samym czasie mama z ciocią Pelą zmywały naczynia. Kiedy ukończyły prace kuchenne mieszkanie nasze nawiedzał Gwiazdor wraz z pomocnikiem. Groźnym brodatym dziadkiem, jak tylko pamiętam, był zawsze sąsiad z góry, pan Józef Kapsa, o czym dowiedziałem się po latach, a jego pomocnikiem nasz kuzyn z młyna, Roger Jaśkowiak. Po ostrym egzaminie z mówienia pacierza i wyznaniu stopnia posłuszeństwa, przy którym niekiedy dostawało się razy dyscypliną, Gwiazdor z pękatego worka wydawał, po kolei od najmłodszego, pięknie zapakowane prezenty. Również pomocnik miał worek, a w nim prezenty od cioci Peli, która, jak tylko pamięcią sięgam obdarowywała nas książkami, które po dziś dzień mam w swoich bibliotekach.

Kiedy uporaliśmy się z prezentami oraz nabawiliśmy się, ponownie siadaliśmy do stołu. Mama podawała pierniki, ciastka i wszelkie ciasto, a do tego owoce, orzechy, cukierki i czekoladę. Słodkości te popijaliśmy kawą zbożową z mlekiem, starsi kawą prawdziwą i śpiewaliśmy radosne pieśni, pastorałki i kolędy. Daleko sięgając pamięcią, często przy okazji świąt wspominam babcię Woźną z domu Martins, która z racji swego pochodzenia nauczyła mnie, jak i moich braci śpiewać kolęd w jej rodzinnym języku niemieckim. Były to: „Stille Nacht“ i „O Tannenbaum“.

Już na półgodziny przed północą wychodziliśmy na Pasterkę - najcudowniejszą liturgię świąteczną, jeżeli można tak ja określić. Za ks. proboszcza Józefa Jabłońskiego Pasterka zaczynała się biciem dzwonów ze Wzgórza Wawelskiego, odtwarzanego z magnetofonu. Po jego ustaniu zapalały się światła w świątyni i chór Harmonia intonował gromkie „Bóg się rodzi moc truchleje..." Miejscem tym najbardziej obleganym był, pięknie wkomponowany w architekturę ołtarza św. Krzyża, żłóbek pełen figurek z wielką gwiazdą betlejemską nad nim zawieszoną. Dziwiliśmy się, skąd zimą żywa, zielona trawa gęsto okrywająca kompozycję żłóbka. Wówczas nie wiedzieliśmy, że to kościelny, Szczepan Kowalski, na kilkanaście dni przed świętami wysiewał spęczniałe i podkiełkowane zboże, które w cieple szybko porastało korytka i skrzynki.

Dziś, po latach, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia udaję się z żoną na cmentarz i wszystkim naszym najbliższym, przy ich grobach cichutko śpiewam po jednej zwrotce ich ulubionych kolęd - babci i mamie zawsze „Stille Nacht", Marysi, Waldkowi, ojcu i dziadkom oraz cioci Peli na przemian kolędy polskie.
Ta stara świąteczna Bożonarodzeniowa tradycja towarzyszy mi po dzień dzisiejszy. Zastanawiam się jedynie, czy ona przetrwa, czy poniesioną zostanie w przyszłość przez nasze dzieci i wnuki, którym po dzień dzisiejszy ją przekazujemy.

środa, 17 kwietnia 2019

Wielkanoc w tradycji rodzinnej



Swego czasu siostra moja Hania zwróciła mi uwagę: - Na blogu to ty o wszystkich piszesz, tylko nie o mnie, tak jakbyś siostry nie miał, tylko samych braci.

Poniekąd ma rację, dlatego też, by pokazać światu, że poza nami sześcioma chłopcami, rodzice mieli najmłodszą latorośl, naszą siostrzyczkę Haneczkę, Hanię, Hankę, która, oficjalnie zapisana została w metrykach, jako Anna Stefania Przybylska. Drugie imię, to ojciec nadał na cześć swojej jedynej siostry, ukochanej Stefci. Ciocia Stefa, jak zwykliśmy mówić, była moją matką chrzestną. A Hanię, by po macoszemu nie traktować, wspomnę, że była i jest naszym rodzynkiem. Tak, jak myśmy się Jej w dzieciństwie poświęcali, tak i Ona odwdzięczyła się nam po latach, roztaczając nad chorą mamą wspaniałą opiekę. Kiedy wszyscy pozakładaliśmy rodziny, ona zamieszkała z mamą.

Nasz dom rodzinny był nadal naszą ostoją. Tutaj przychodziliśmy z okazji świąt i uroczystości rodzinnych - Michał, Antoni i śp. Tadziu przyjeżdżali z dalszych stron. Zawsze gościnne progi suto nas witały pysznymi wypiekami i tym wszystkim z jadła, co tradycją nazywam i co staram się opisywać. Choć Hania kupiła sobie nowe mieszkanie, to nadal te nowe ściany są, jakby te same z ulicy Inowrocławskiej. A wszystko to przez klimat i atmosferę, które podczas spotkań wytwarzamy i które od siostry i miejsc jej zamieszkania, promieniują. Ach ten klimat, te wspomnienia... Pisząc o Wielkanocy, tej sprzed 50 lat, to samo napisałbym o tej sprzed 40, 30 lat, czy współczesnej. Zachowaliśmy tradycję i ją też kultywuje nasza siostra, Hania. Dlatego też czytając me wspomnienia, raz po raz zamieńcie naszą Mamę z Haneczką i wszystko przebiegać będzie identycznie, jakby współcześnie, u naszej Siostry.

Rozmawiając onegdaj z bratem Antonim zostałem zagadnięty, czy równie, jak pisałem o Bożym Narodzeniu, wspominając dzieciństwo, napiszę o tradycjach i zwyczajach wielkanocnych. Oczywiście, że z zamiarem tym nosiłem się, bo jak tu nie wspomnieć tak pięknego święta. Wielkanoc zawsze kojarzyła mi się z budzącą się wiosną, z ciepłym podmuchem wiatru i nieśmiało kiełkującą zielenią. A samo przedświąteczne krzątanie się po domu to zaiste przeganianie resztek zimy. Gruntowne pozimowe porządki z myciem okien i zmianą okiennego wystroju, niosły ze sobą prawdziwą wiosnę. Dodam, że w tym roku okna pomyła nam dziadkom wnuczka Nastusia.

Dzisiaj rano niespodzianie zapukała do mych drzwi
Wcześniej niż oczekiwałem przyszły te cieplejsze dni
Zdjąłem z niej zmoknięte palto, posadziłem vis a vis
Zapachniało, zajaśniało wiosna, ach to ty
Wiosna, wiosna, wiosna, ach to ty... - zaśpiewałby Marek Grechuta.

Już to Środa Popielcowa niesie nam okres 40 dniowego postu i czas przeżywania Męki Pańskiej. Czynimy to poprzez modlitwę, zachowanie wstrzemięźliwości wszelakiej, nie tylko od trunków, papierosów, używek, ale także w zachowaniu wewnętrznym, jak i zewnętrznym. Uczestnictwo w Drodze Krzyżowej pozwala nam przeżywać dogłębnie cierpienie i śmierć Chrystusa i właściwie przygotować się do Święta Zmartwychwstania Pańskiego. Ten ostatni tydzień przed niedzielą Wielkanocną to czas szczególny. Od dawien dawna nazywany Wielkim Tygodniem szczególnie wiąże nas w uczestnictwie w liturgii, która szczytowego wymiaru nabiera w Wielki Czwartek, Piątek i Sobotę.

U nas w Strzelnie od dwudziestu lat zaprowadzony został zwyczaj czczenia pamiątki Męki Pańskiej już w tydzień poprzedzający ten Wielki Tydzień. W piątek przed Niedziela Palmową, corocznie odbywa się Misterium Męki Pańskiej, do którego młodzież starsza i stateczni już parafianie przygotowują się kilka tygodni wcześniej, uczestnicząc w próbach reżyserowanych przez księży wikariuszy. W tym roku patronat nad przygotowaniami sprawował ks. Daniel Jabłoński. W piątkowy wieczór po zakończonej mszy św. odbywa się Misterium. W kościele w prezbiterium lub w ogrodach norbertańskich kolejno przedstawiane są sceny, które inauguruje Ostatnia Wieczerza Pańska; następnie Ogrójec i rozmowa Syna z Ojcem, pojmanie Jezusa, sąd przed Piłatem i skazanie Syna Bożego na Ukrzyżowanie. Już następne sceny Drogi Krzyżowej prowadzone są ulicami miasta, do poszczególnych stacji wymalowanych przed laty przez mistrza Jana Sulińskiego, któremu w tym dziele i ja pomagałem oraz Jerzy Kwiatkowski. Procesja przebiega ulicą Kościelną, wokół Rynku i na powrót ulicą Kościelną pod strzeleńskie świątynie (rotundę św. Prokopa lub bazylikę św. Trójcy). Tam następuje Ukrzyżowanie. Ten żywy obraz z dwudziestoletnią tradycją strzeleńską na trwałe wpisał się w kalendarz liturgiczny przygotowań do Wielkiej Nocy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że w rolę Chrystusa przed laty wcielał się Sławek Tarczewski.


Niedziela Palmowa z okazałymi palmami to również novum, jakie od kilkunastu lat wpisywane jest w kalendarz wydarzeń kulturalnych, połączonych i w tym wypadku z kalendarzem liturgicznym. Nowość ta polega na tym, że poszczególne środowiska budują kilkumetrowe palmy, a są to: przedszkola, szkoły, stowarzyszenia i organizacje oraz rady sołeckie. Przed laty było mi pisane zainicjować w Domu Kultury konkurs palm i pisanek wielkanocnych, z czasem przeniesiony on został do kościoła i tam po dzień dzisiejszy jest kultywowany. Jego rozmiary ograniczają się do parafii. Wykonane ręcznie palmy są mieszaniną różnych kultur regionalnych, w których prym wiedzie wzór palm kurpiowskich i wileńskich. Co zaś tyczy się naszego rodzimego kujawskiego zwyczaju, to nijak się on ma do tych pięknych ogromnych rozmiarowo palm, które od kilkunastu lat poczęły królować w przedświątecznym pejzażu. W Niedzielę Palmową Wzgórze Świętego Wojciecha zamienia się w małopolską Lipnicę Murowaną.


Palma wielkanocna, z jakiego by regionu nie pochodziła zawsze jest tradycyjnym symbolem Niedzieli Palmowej, która ustanowiona została przed wiekami na pamiątkę wjazdu Jezusa do Jerozolimy. W Kościele obchodzona jest na tydzień przed Zmartwychwstaniem Pańskim i wiąże się ze zwyczajem święcenia palm, znanym w Polsce od średniowiecza.

Tradycyjne palmy wielkanocne przygotowuje się z gałązek wierzby, która w symbolice kościoła jest znakiem zmartwychwstania i nieśmiertelności duszy. Obok wierzby używa się również gałązek malin i porzeczek. Ścinano je w Środę Popielcową i przechowywano w naczyniu z wodą, aby puściły pąki na Niedzielę Palmową. W plecione palmy wplatano również bukszpan, barwinek, borówkę, cis, czy widłak. W Wielką Sobotę palmy są palone, a popiół z nich jest używany w następnym roku, kiedy w środę popielcową ksiądz znaczy wiernym głowy popiołem.


Tradycja wykonywania palm szczególnie zachowała się na Kurpiach oraz w Małopolsce w Lipnicy Murowanej i w Rabce. W zależności od regionu, palmy różnią się wyglądem i techniką wykonania. Swoją odrębność zachowały palemki wileńskie, które obecnie są najczęściej święconą palmą wielkanocną. Niewielkich rozmiarów, misternie upleciona z suszonych kwiatów, mchów i traw jest charakterystyczna dla okolic Wilna, skąd przywędrowała do Polski kilkanaście lat temu, od razu zyskując ogromną popularność. W Lipnicy i w Rabce rokrocznie odbywają się konkursy na najdłuższą i najpiękniejszą palmę.


Z palmami wielkanocnymi wiąże się wiele ludowych zwyczajów i wierzeń: bazie z poświęconej palmy zmieszane z ziarnem siewnym podłożone pod pierwszą zaoraną skibę zapewnią urodzaj; poświęcona palma chroni ludzi, zwierzęta, domy, pola przed czarami, ogniem i wszelkim złem; połykanie bazi zapobiega bólom gardła i głowy, a sproszkowane kotki dodawane do naparów z ziół mają moc uzdrawiającą; uderzenie dzieci witką z palmy zapewnia zdrowie; ponoć krzyżyki z palmowych gałązek zatknięte w ziemię bronią pola przed gradobiciem i burzami; poświęconą palmą należy pokropić rodzinę, co zabezpieczy ją przed chorobami i głodem; poświęcone palmy wystawiane podczas burzy w oknie chronią dom przed piorunem, itd.

Okres Świąt Wielkanocnych na Kujawach, podobnie, jak w całej „Polszcze" zaczyna się Niedzielą Palmową. Tak, jak po kraju, i u nas robiono palmy i niesiono je do poświęcenia w kościele. Nasze rodzime kujawskie palmy w porównaniu z wieloma innymi regionami nie były zbyt ozdobne. Pozbawione były tej wykwintności, jaka dzisiejsze palmy cechuje. Były to gałązki wierzby z baziami związane tasiemką lub wstążeczką z dodatkiem, choć nie zawsze, gałązki trzciny i borówki. Już jako dzieci biegaliśmy z wczesną wiosną po okolicznych polach podpatrując cud wiosny. Często wyprawialiśmy się dalej, w lasy miradzkie i nad jeziora w Łąkiem i Ciencisku. Przeważnie wyprawa na „Łapusa" kończyła się przyniesieniem do domu bazi i palm wierzbowych. Ciocia Pela robiła z palm bukiet, przepasywała wstążką niebieską lub czerwoną i w Niedzielę Palmową niosła na Sumę, na dziesiątą, do kościoła. Poświęcony bukiet przynosiła do domu i stanowił on ozdobę stołu podczas świąt. Kiedy bazie zaschły, nigdy nie lądowały w śmieciach, zawsze były spalane w „kachloku" (piecu kaflowym).

W wielkim tygodniu dniami szczególnymi były trzy ostatnie dni. W Wielki Czwartek wszyscy szliśmy do kościoła na wieczorną uroczystość Ostatniej Wieczerzy Pańskiej. W tym dniu była to jedyna msza św. Ale również w tym dniu zaczynały się kulinarne przygotowania do świąt. Corocznie mama poświęcała przedpołudnie na pieczenie kruchych ciastek, którymi zapełniała wielkie blaszane pudło po herbacie. Kolejnymi wypiekami były babki piaskowe w korytku i okrągłej, karbowanej, a do tego kamionkowej formie. Również przygotowywała spody pod mazurki i biszkopt na tort. Lukrowanie bab, nadziewanie i dekorowanie tortu i mazurków oraz sernika upieczonego w piątek następowało w sobotę, wczesnym rankiem. W czwartek po południu mama mieliła i przyprawiała mięso na białą kiełbasę, którym po przyjściu z kościoła napełniała flaki. Później wisiały pęta na drążkach, roznosząc woń po całym mieszkaniu. Również w tym dniu bejcowała mięsiwa, przygotowując do piątkowego pieczenia. Obecnie moja małżonka Lidziunia piecze niemniej pyszne ciasta: przewspaniały sernik, babkę piaskową i mazurka - pychoty, a w tym roku mazurek będzie większy bo zamówił sobie połówkę nasz wnuczek Waldemar. To co jeszcze wyczarowują jej magiczne rączki, to galart, czyli zylcę i sałatkę warzywną...

W piątek do południa wszyscy szliśmy do spowiedzi. Z kartkami w ręku kolejno podchodziliśmy do mamy z prośbą o przebaczenie nam występków - grzechów - i całowaliśmy Ją w dowód skruchy w rękę. Pamiętam, jak mama uśmiechając się, wycierała w fartuch dłoń i ze słowami - żałuj za grzechy, podawała ją do ucałowania. Dziś tego zwyczaju już chyba nikt nie stosuje, a przecież było to takie piękne.

W dniu tym w domu naszym przygotowywane były wszystkie mięsiwa. Tak, więc wcześniej nasoloną szynkę należało opłukać i silnie związać dratwą na wzór siatki. Następnie gotowało się ją z dodatkiem przypraw, tyle godzin ile kilogramów ważyła. Po ugotowaniu lądowała ona w kadzi z zimną wodą, a mama tłumaczyła nam pytającym się, dlaczego? - by zachować jej soczystość. Już w trakcie przygotowywane były mięsiwa do pieczenia. Ojciec uwielbiał wołowinę w całości. Mama słuszny kawał takiego mięsa szpikowała słoniną, soliła, pieprzyła - bez tych współczesnych przypraw do mięs - kładła do brytfanny na rozgrzany tłuszcz i opiekała. Później dusiła z dodatkiem czosnku i cebuli, pod szczelnym przykryciem. Kolejnym mięsiwem była karkówka zwinięta w baleron i podobnie, ale bez słoniny, pieczona i duszona. Omastą całości był wyśmienity pasztey z dziczyzny, niestety, dziś choć bracia moi polują zbyt często dziczyzny nie zajadam, ale raz w kwartale i owszem. Cóż, nie są Oni tzw. mięsiarzami, jeno myśliwymi z kodeksem za "Pan Brat". Ale pasztet zrobię, będzie pychota - mieszany z sarniny od Michała z zeszłego roku i wieprzowiny. Wiem, że bardzo dobry pasztet robią moi bracia - jadłem, palce lizać. Niemniej wyśmienity pasztet robi Marcina Juniora teściowa, Ela z Białegostoku - z dodatkiem żurawiny.

Mama miała tak zaplanowaną pracę, że między tymi mięsiwami, jeszcze znajdowała czas na zrobienie pysznej „zylcy", czyli galartu z golonek. Do zastygnięcia, zylca wylewana była do okrągłej formy od babki piaskowej. Zylcę polaną octem w dużych ilościach połykał tata, jako przekąskę pomiędzy posiłkami. W tym czasie starsi bracia tarli chrzan w korytarzu przy sztucznie wywołanym przeciągu. Natrzeć musieli tej przyprawy cały słój, a już samym jego doprawieniem zajmowała się mama. Kilka dni wcześniej, wysiewana była gorczyca na ligninie i robiona była ćwikła, czyli ugotowane, obrane i pokrojone w plastry czerwone buraczki, ściśle ułożone w weckach, a następnie zalane kwaśno-słodką zalewą: lekko osolona i osłodzona gotująca woda z dodatkiem ziela angielskiego, listka bobkowego, cebuli, korzenia chrzanu i octu. Był to nieodzowny dodatek do mięs na zimno. Dziś najlepszą ćwikłę robi brat Grzegorz.

W piątek, wcześnie rano, mama zakradała się do sypialni i uchylając pierzyny, wybijała na naszych nogach „Boże Rany". Ten manewr nie ominął nikogo, nawet ojca. Wołając: Boże Rany, Boże Rany niemiłosiernie witkami śmigała po naszych nogach, przy okazji sprawdzając: - Maryś znowu nóg nie umyłeś! Cały dzień pościliśmy. Rano chleb z marmoladą i czarna kawa zbożowa, na obiad polewka, wieczorem herbata i chleb z dżemem. Mama z tatą w ogóle nie jedli w tym dniu, jedynie pili kawę zbożową. Wieczorem wszyscy obowiązkowo do kościoła na liturgię i do Grobu Pańskiego. Po powrocie, jak starczyło czasu, to jeszcze robiliśmy - mama lub któryś ze starszych braci - baranka z dwóch osełek masła.





 
W sobotę rano z kuchni ulatniał się zapach parzonej białej kiełbasy. Na tym wywarze, jak i na wcześniejszym z gotowanej szynki, mama przygotowywała świąteczny żur z jajcem na twardo i plasterkiem szynki. Już wówczas, przed 50. laty w sobotę święconkę nosiliśmy do kościoła w ogromnym koszyku wiklinowym. Ale wcześniej z rana rodzicielka ciachała warzywa na sałatkę, gdyż bigosu nie gotowaliśmy na Wielkanoc. Wielkanoc to zimny stół, wyjątek stanowił żurek na ciepło, gorąca biała kiełbasa i jajca na miękko. Te na twardo, gotowane były w sobotę w łupinach od cebuli, dawało to jasnobrązowy kolor. Kilkanaście ugotowanych bez barwienia jaj służyło nam do wykonania różnymi technikami przecudnych pisanek. A były to jajca kolorowane farbkami wodnymi, kredkami pastelowymi i wyklejane kolorowymi bibułkami. Najpiękniejsze pisanki wychodziły spod pędzla mamy, malowała je po mistrzowsku.

Pomimo tych zapachów i krzątaniny, post nadal obowiązywał, nawet po poświęceniu jadła, czyli tzw. święconego. Kiedy już nastał zmrok, wszyscy jak jeden mąż zasiadaliśmy do stołu i kleiliśmy pudełka na prezenty, jakie to wówczas w nocy, a właściwie nad ranem przynosił do domu naszego „Zając". Kartoniki te mościliśmy siankiem wykonanym z drobniutko pociętej zielonej krepy i bibuły. Były to tzw. gniazdka, które następnie składaliśmy w różnych, ale widocznych zakamarkach, po to by rano odkryć w nich wszelakie słodkości: cukrowe zajączki, kurczaczki, jajeczka, czekolady, batony itp. słodkości.

Ale, zanim do tego doszło, starsi bracia i rodzice chodzili na rezurekcje, czyli uroczystą, pierwszą z rana mszę św. z procesją. Po mszy św., kiedy obywatelstwo opuszczało kościół z tyłu za Prokopem (rotunda pod wezwaniem tegoż świętego) odbywał się harmider niebywały. Kilkoro mężczyzn odpalało ładunki karbidu (gazu powstałego z mieszaniny wody i kamienia karbidowego) nagromadzonego w specjalnie przygotowanej puszce. Detonacjom towarzyszył silny huk!

Po przybyciu z kościoła mama, przy naszej pomocy szykowała śniadanie wielkanocne. Myśmy zastawiali ogromny dwunastoosobowy stół świąteczną zastawą, a następnie: galartami, mięsiwami na zimno, szynką gotowaną, jajcami na twardo, sałatką, barankiem z masła, pięknymi okrągłymi chlebami ćwikłą i innymi dodatkami. Wszystko udekorowane było „grynszpanem", jak zwykliśmy nazywać gałązki zimozielonego bukszpanu. W kuchni parzyła się biała kiełbasa i parówki dla najmłodszej dziatwy; podgrzewał się żur i gotowały się pięciominutowe jajka na miękko. Oddzielny ośmiokątny stolik brydżowy załadowany był ciastami: tortem, mazurkami, sernikiem, babami silnie lukrowanymi, ciasteczkami i czym tam się jeszcze dało. Kiedy siadaliśmy do stołu, wszyscy czekali, aż mama obierze jajko podzieli je na drobne kawałki i wszystkich, niczym Bożonarodzeniowym opłatkiem, poczęstuje z życzeniami Wesołego Alleluja! Bezwzględnie odmawialiśmy modlitwę: Pobłogosław Panie Boże nas i te dary, które z twej szczodrobliwości spożywać mamy Amen.

W ruch szły noże i widelce, w pierwszej kolejności pałaszując ciepłe potrawy, zimne zostawiając na później. Obiadu w tym dniu nie wystawialiśmy. Stół stał cały dzień zastawiony smakowitościami, jeno podchodziło się do niego i pojadało: zimne mięsiwa z sosami tatarskim i majonezem oraz z dodatkiem ćwikły; szynkę z chrzanem, podobnie białą kiełbasę; no i oczywiście ciasta wszelakie.

Wielkanoc kończyła spożywanie żuru „kroszonygo hoczykim", jak mawiała nasza sąsiadka z podwórza. Kiedy onegdaj zapytałem się jej: - Sąsiadko, a jaki to jest ten żur? Wówczas pokazała mi. Do gotującej się wody, z lekka osolonej, wlewało się zakwas z żytniej mąki wcześniej uczyniony. Gdy ten połączył się z wodą i przybrał właściwą konsystencję dla zup zagęszczonych, wkładało się do gara pogrzebacz do białości w palenisku rozżarzony. Jego zetknięcie z żurem powodowało wybicie się tłustych oczek powstałych z wytrącenia się białka z przefermentowanej mąki żytniej.

W tym roku śniadanie wielkanocne spędzamy sami, we dwoje, ja i moja Perełeczka. Oczywiście goście zawitają i będzie się świątecznie działo...


Alleluja dziś śpiewamy,
Bogu cześć i chwałę dajmy,
Bo zmartwychwstał nasz Zbawiciel,
Tego świata Odkupiciel.

Zdrowia, radości i powodzenia
To są najszczersze nasze życzenia.
Na stole święcone, a obok baranek,
Koszyczek pełny barwnych pisanek
I tak znamienne w polskim krajobrazie
W bukiecie srebrzyste, wiosenne bazie.
Zielony barwinek, fiołki i żonkile
- Barwami stroją uroczyste chwile.
W dom polski wiosna wchodzi na spotkanie,
Gdy wielkanocne na stole śniadanie.

Radosnego, wiosennego nastroju,
miłych spotkań w gronie Rodziny i wśród przyjaciół
oraz cennych prezentów od zajączka
z okazji Świąt Wielkanocnych
życzą ...

Marian z żoną Lidią

środa, 23 maja 2018

Opowieść o leśniku Tomaszu Przybylskim



Przed czterema laty 7 sierpnia 2014 r. zamieściłem na nieistniejącym już blogu platformy pl. Strzelno moje miasto cz. 3 artykuł zatytułowany "O korzeniach". Dzisiaj przenoszę go z szuflady pamięci na właściwy blog rodzinny Przybylscy ze Strzelna i zapraszam do zapoznania się z fragmentem dziejów mojej rodziny.

W budowie mojego drzewa genealogicznego, w przodkach po mieczu nie mogłem wychylić się ponad pradziadka Kacpra Przybylskiego z Głuchowa parafia Komorniki, tuż za Poznaniem. W drzewie mam dziewięć pokoleń i blisko 300 najbliższych przedstawicieli podstawowych Rodów: Przybylskich, Jagodzińskich, Woźnych i Martinsów. Z bocznymi gałęziami będzie około 500 krewniaków. Kilka lat poszukiwań nie wskazywało na to, że w końcu odnajdę kolejnego antenata po mieczu. Przypadek sprawił, że trafiłem na akt zgonu Franciszki Jarmark, sekundo voto Budnej, primo voto Przybylskiej. Swoistego olśnienia doznałem, kiedy wyczytałem, iż zgłoszenia zgonu dokonał nie kto inny jak mój pradziad Kacper z Głuchowa.

Serce mocniej załomotało i dalej zacząłem wracać do różnych wcześniejszych wypisów z akt metrykalnych. Przede mną zaczęła rozświetlać się przeszłość. Okazało się, że moja praprababcia wychodziła aż trzy razy za mąż, że pierwszym jej małżonkiem był nie kto inny jak Tomasz Przybylski. Po jego śmierci wyszła drugi raz za Jana Budnego, a gdy ten z kolei umarł poślubiła mając 60 lat o trzy lata młodszego Stanisława Jarmarka.

Praprababka urodziła się 28 marca 1817 roku w Pożegowie koło Mosiny jako córka Andrzeja Magdziaka i Ewy Miedziarek. W 1836 roku w kościele parafialnym w Mosinie (dzisiaj Pożegowo jest częścią Mosiny) zawarła związek małżeński z leśniczym dominialnym Tomaszem Przybylskim. Tomasz, jak podał do Liber Copulatorum parafii św. Mikołaja i Wawrzyńca w Mosinie miał w chwili zaślubin 30 lat. Czyli urodził się w 1806 roku, na krótko przed kampanią wschodnią Cesarza Francuzów Napoleona.

Niestety nie udało mi się dotrzeć jeszcze do rodziców Tomasza, ale będę się starał odkryć ich imiona. Z zebranych dziewiętnastowiecznych dokumentów mojej rodziny dowiedziałem się tak wiele – do tego opowieści i wspomnienia rodzinne – że niebawem powstanie całkiem obszerna saga. Materiał jest tak ciekawy, z tyloma wątkami, że ostatnio pochłonął mnie i zajmuje większość mojego czasu wolnego.

Na podstawie aktów metrykalnych braci mojego pradziadka, np. Walentego urodzonego w 1851 roku w miejscowości Trzebów (obecnie Trzebaw koło Stęszewa), wiem, że jego ojciec Tomasz Przybylski (mój prapradziadek) był leśniczym dominialnym w dobrach Tytusa Działyńskiego. Obecnie lasy te stanowią obszar Wielkopolskiego Parku Narodowego. Wiedzę o tym dopełnia akt małżeństwa Walentego, w którym podany jest zawód ojca - Dominial-Förster Thomas Przybylski.


Kontynuatorem tradycji leśnej po trzykroć dziadka Tomasza jest starszy brat Antoni, który przez szereg lat piastował stanowisko wicedyrektora pilskich Lasów Państwowych. Ponad 20 lat w lasach pracował młodszy brat śp. Tadziu. Najstarszy brat Michał ze synami z pasją uprawia łowiectwo – oczywiście wciągnięty przez Antoniego.

W mojej rodzinie w gałęziach drzewa genealogicznego było co najmniej 6 pokoleń rolników i 5 pokoleń młynarzy, przeplatały się między nimi 3 pokolenia urzędników, 2 razy po 2 pokolenia szewców, 2 pokolenia stolarzy, 2 pokolenia kupców, 2 pokolenia leśników itd. Nie wspomnę o innych profesjach, którymi parali się nasi przodkowie, a których było bez liku. Niewątpliwie wszystkie opisane zostaną w sadze rodzinnej.