sobota, 5 marca 2011

Moje dzieciństwo - cz. 3 Naganka



Naganka na polowaniu w Nieświeżu - Julian Fałat.
 

Od najmłodszych lat wszyscy bracia oswojeni byliśmy z naturą. O każdej porze roku las był naszym miejscem zabaw, wielokilometrowych spacerów, a szczególnie praktycznej nauki biologii. Przebywanie na łonie natury o każdej porze roku, a nawet w mroźne i śnieżne dni nie stanowiło większej przeszkody. Okoliczne Strzelnu miejscowości poznawaliśmy sami, dzięki naszym wypadom za miasto. Zaś lasy miradzkie nie stanowiły dla nas żadnej tajemnicy. Trasę wzdłuż kanału Ostrowo-Gopło, na odcinku Przyjezierze-Mirosławice, przemierzyliśmy po kilka razy. Za każdym razem odwiedzane przez nas miejsca znajdowaliśmy jakby ciekawsze, bardziej ubarwione, a do tego ciągle skrywające jakieś tajemnice. A to gniazdo ptasie, a to coraz większe błotne babrzysko zrobione przez dziki, czy pięknie kwitnące zawilce. Zaś zimą, nowe ślady na śniegu, paśnik wypełniony sianem, a niekiedy padłe zwierzę, czy ptak zamarznięty.

Bójka.


Częstokroć w okresie zimowym uczestniczyliśmy w niedzielnych polowaniach na zające zasilając tzw. nagankę. Animatorem naszych myśliwskich praktyk był wujek Paweł Woźny z Bydgoszczy. Był on bratem naszej mamy i częstokroć miejscowe Koło Łowieckie „Szarak” zapraszało Go na polowania. Wuj był znakomitym strzelcem i za każdym razem dawał popis swym kunsztem strzeleckim. Wczesnym rankiem, kiedy świt szykował się do pobudki, zbieraliśmy się pod domem łowczego. Wówczas był nim pan Stanisław Nowak z ul. Michelsona. Po wpisaniu poszczególnych naganiaczy na listę, każdy otrzymywał kołatkę do robienia hałasu, po czym udzielany był instruktaż bezpiecznego zachowania podczas pędzenia zwierzyny. Następnie opatuleni w ciepłe ubrania, ładowaliśmy się na przyczepę ciągnikową i transportowani byliśmy w wyznaczone rewiry. Za nami podążał drugi ciągnik z przyczepą, na której znajdowali się myśliwi.

Szukajcie mnie.


Skoro świt trafialiśmy w miejsce wyznaczone, będące jednocześnie początkiem pędzenia. Idąc za rozprowadzającym ustawiano nas w stosownej odległości. Kilkaset metrów przed nami stali w jednej linii myśliwi oczekujący na wypłoszone szaraki. Dla dobrego obserwatora, poza bezmyślnym gnaniem przed siebie, można było podziwiając krajobraz, wyłuskać znaczące jego elementy. A były to kępy drzew w polu, będące swoistą ostoją dla kuropatw i bażantów, a także zajęcy. Podobną rolę spełniały liczne stogi ze słomą i sianem oraz niewymłóconym zbożem. Gdzieniegdzie trafialiśmy na śródpolne stodoły oraz charakterystyczne elementy krajobrazu kulturowego: krzyże, figury i kapliczki przydrożne.

Późną porą.


Metoda pędzenia zwierzyny przed sobą polegała na skutecznym ich płoszeniu. Do tego służyły drewniane kołatki wytwarzające niemiłosierny huk oraz wydawanie okrzyków, które niektórzy określali pohukiwaniem. Z linii naganki częstokroć nie zauważaliśmy uciekających przed nami zajęcy. Dopiero strzały oznajmiały nam, że nasze pędzenie jest skuteczne.

Polowanie z naganką na zające.


Tegoż dnia podczas tylko jednego pędzenia ubito na polach bożejewickich około 50 zajęcy. Oczywiście strzałów padło więcej, ale nie wszystkie były celne. Jak dziś pamiętam pędzenie zajęcy na polach górkowskich koło lasu Kobylarz było jednym z najzabawniejszych pędzeń. Środkiem pola pędził na wprost linii strzału szarak wylękniony. Jakoś dziwnie, bo w prostej linii akurat w równej odległości, czyli na granicy strzału dwóch myśliwych. Złożeni do strzału, czekali momentu, kiedy znajdzie się na polu jednego z nich. Żaden z obojga nie myślał dać pierwszeństwa strzału. W pewnym momencie zwierzę skręciło nagle w lewo w rozoraną bruzdę ciągnącą się równolegle do linii strzału, znikając z pola rażenia. Myśliwi oniemieli. Bruzda ciągła się aż do rowu melioracyjnego. Tylko raz po raz ukazywały się strzelcom kocówki słuchów uciekającego szaraka. Myśliwi walili do biedaka niemiłosiernie, lecz żaden strzał go nie sięgnął. Tak dobiegł zając do rowu, którym bezpiecznie dotarł do lasu. Długo myśliwi opowiadali o tym zdarzeniu, a przy tym doliczyli się aż 37 strzałów oddanych do tego jednego zająca – bezskutecznie.

Polowanie w lesie.


Średnio wykonywaliśmy 4 do 5 pędzeń, a wszystko zależało od pogody i długości dnia. Wcześniej zapadający zmrok spędzał nas z pola, a wówczas wracaliśmy do bazy, czyli pod dom łowczego. Ale zanim do tego doszło zgodnie ze zwyczajem i tradycją należało przygotować pokot i oddać cześć ubitej zwierzynie. W tym celu ścielono świerkiem miejsce złożenia upolowanych zajęcy. To na nich dopiero układano ubite zwierzęta: zające, lisy, a niekiedy koziołka i dzika. Ceremoniał ten był niezwykle doniosły. Ogłaszano króla polowania i pamiętam, że kiedy tylko wujek Paweł przyjeżdżał zawsze nim zostawał.

Złapie, czy zastrzeli?


Powrót do bazy wiązał się z wypłatą niewielkiej należności za udział w nagance oraz otrzymaniem od wuja po zającu. Jak byliśmy w czwórkę, to z czterema zającami wracaliśmy do domu, jak w dwójkę, to z dwoma. Ale jak dziś pamiętam, to u nas w domu wisiało w spiżarce kilka zajęcy i zawsze w Nowy Rok jadaliśmy zająca z botwinką, czyli czerwonymi buraczkami.

Prezentowane ilustracje pochodzą z "Łowca Wielkopolski" i z "Łowca Polskiego".


Dziś to tylko wspomnienie pięknych czasów, kiedy wychodząc za miasto napotykało się kilka lub kilkanaście zajęcy. Obecnie szaraki należałoby szukać z przysłowiową świecą. Mechanizacja i chemizacja dokonały spustoszenia w pogłowiu tego zwierzęcia, jak i kuropatw i bażantów, że o przepiórkach nie wspomnę. Myśliwi usilnie próbują odtworzyć to zwierzę w krajobrazie pogranicza kujawsko-wielkopolskiego. Czy to im się uda?