sobota, 30 kwietnia 2011

Zasłyszane od dziadka. Opowieść o błogosławionym Janie Pawle II

Jest to opracowanie wnuczki mojego brata Grzegorza, które z okazji jutrzejszego wyniesienia na ołtarze Papieża Polaka Jana Pawła II pozwalam sobie zamieścić.

Kiedy zadałam dziadkowi Grzegorzowi pytanie: - Dziadku, opowiesz mi coś ciekawego o Papieżu Polaku? – Tenże, zastanowił się krótko i zaczął mi opowiadać o miejscu szczególnym, miejscu związanym z pobytem mojej rodziny. Zaczęłam pilnie notować i oto, co z zasłyszanej opowieści pozostało w mej pamięci:

Na pograniczu północnej Wielkopolski i Pomorza Zachodniego, hen w powiecie złotowskim, w miejscowości Jastrowie mieszka wujek Tadziu z rodziną – starszy brat mego dziadka, Grzegorza Przybylskiego. To z tamtym terenem wiąże się opowieść o Janie Pawle II, wtedy jeszcze będącym kardynałem Karolem Wojtyłą. Oprócz ukochanych Tatr, przyszły Ojciec Święty lato uwielbiał spędzać na spływach kajakowych.

Był koniec lipca 1978 roku, gdy do miejscowości Płytnica – Wrzosy nad jeziorem Trzebieszki koło Jastrowia, do przebywającego tam kardynała Karola Wojtyły dotarła wiadomość, że musi udać się do Rzymu na wybór następcy na stolicy Piotrowej, po zmarłym papieżu Pawle VI. Wybrany wówczas nowy papież Jan Paweł I swój urząd sprawował zaledwie 31 dni – i zmarł. Podczas kolejnego, drugiego w tak krótkim czasie konklawe kardynalskiego szeptano o mądrym i wielce wykształconym kardynale z dalekiego kraju – z Polski. Szepty te dotarły do kardynała Karola, a Tenże był pełen obawy przed stałym opuszczeniem ukochanego kraju, ukochanych ludzi, ukochanej przyrody. Z ogłoszeniem wyników prysły te obawy. Kościół potrzebował kardynała Wojtyłę.

16 października 1978 roku cały świat, Polska i Rzym usłyszeli słowa „Habemus Papam”. Świat – nie tylko katolicki – dostał Największego w historii kościoła katolickiego Papieża – Jana Pawła II. Przez 26 lat posługi na stolicy Piotrowej pokochał Go cały świat, a szczególnie młodzież. W uznaniu Jego Świętości, w dniu 1 maja 2011 roku zostanie błogosławionym – wyniesionym przez swego następcę na ołtarze.

A wracając do początku dziadkowej opowieści dodam, że od dnia 2 kwietnia 2005 roku, od dnia śmierci Wielkiego Polaka - Papieża, ludność Jastrowia i okolic jeziora Trzebieszki, zaczęła czcić to miejsce - to samo miejsce z nad jeziora, z którego brzegów przyszły Ojciec Święty został odwołany na konklawe do Rzymu. To tutaj przyszły Papież cieszył się radością życia, radością kontaktu z piękną przyrodą. Tą radość kontynuują wierni. Chodzą tam dziś pielgrzymki z okolicznych szkół, środowisk katolickich, a także coraz szersze rzesze wiernych z całego kraju. Miejsce to – oznaczone „Kamieniem Papieskim” - stało się miejscem kultu religijnego i miejscem nieustającej modlitwy.

            Mój dziadek na pewno kiedyś mnie tam zabierze razem z moim braciszkiem i rodzicami, by wspólnie pomodlić się o godne spełnienie się w przyszłości i o szczęście dla nas i dla naszej Ojczyzny.   


Daria Andrzejewska
wnuczka Grzegorza Przybylskiego


sobota, 5 marca 2011

Moje dzieciństwo - cz. 3 Naganka



Naganka na polowaniu w Nieświeżu - Julian Fałat.
 

Od najmłodszych lat wszyscy bracia oswojeni byliśmy z naturą. O każdej porze roku las był naszym miejscem zabaw, wielokilometrowych spacerów, a szczególnie praktycznej nauki biologii. Przebywanie na łonie natury o każdej porze roku, a nawet w mroźne i śnieżne dni nie stanowiło większej przeszkody. Okoliczne Strzelnu miejscowości poznawaliśmy sami, dzięki naszym wypadom za miasto. Zaś lasy miradzkie nie stanowiły dla nas żadnej tajemnicy. Trasę wzdłuż kanału Ostrowo-Gopło, na odcinku Przyjezierze-Mirosławice, przemierzyliśmy po kilka razy. Za każdym razem odwiedzane przez nas miejsca znajdowaliśmy jakby ciekawsze, bardziej ubarwione, a do tego ciągle skrywające jakieś tajemnice. A to gniazdo ptasie, a to coraz większe błotne babrzysko zrobione przez dziki, czy pięknie kwitnące zawilce. Zaś zimą, nowe ślady na śniegu, paśnik wypełniony sianem, a niekiedy padłe zwierzę, czy ptak zamarznięty.

Bójka.


Częstokroć w okresie zimowym uczestniczyliśmy w niedzielnych polowaniach na zające zasilając tzw. nagankę. Animatorem naszych myśliwskich praktyk był wujek Paweł Woźny z Bydgoszczy. Był on bratem naszej mamy i częstokroć miejscowe Koło Łowieckie „Szarak” zapraszało Go na polowania. Wuj był znakomitym strzelcem i za każdym razem dawał popis swym kunsztem strzeleckim. Wczesnym rankiem, kiedy świt szykował się do pobudki, zbieraliśmy się pod domem łowczego. Wówczas był nim pan Stanisław Nowak z ul. Michelsona. Po wpisaniu poszczególnych naganiaczy na listę, każdy otrzymywał kołatkę do robienia hałasu, po czym udzielany był instruktaż bezpiecznego zachowania podczas pędzenia zwierzyny. Następnie opatuleni w ciepłe ubrania, ładowaliśmy się na przyczepę ciągnikową i transportowani byliśmy w wyznaczone rewiry. Za nami podążał drugi ciągnik z przyczepą, na której znajdowali się myśliwi.

Szukajcie mnie.


Skoro świt trafialiśmy w miejsce wyznaczone, będące jednocześnie początkiem pędzenia. Idąc za rozprowadzającym ustawiano nas w stosownej odległości. Kilkaset metrów przed nami stali w jednej linii myśliwi oczekujący na wypłoszone szaraki. Dla dobrego obserwatora, poza bezmyślnym gnaniem przed siebie, można było podziwiając krajobraz, wyłuskać znaczące jego elementy. A były to kępy drzew w polu, będące swoistą ostoją dla kuropatw i bażantów, a także zajęcy. Podobną rolę spełniały liczne stogi ze słomą i sianem oraz niewymłóconym zbożem. Gdzieniegdzie trafialiśmy na śródpolne stodoły oraz charakterystyczne elementy krajobrazu kulturowego: krzyże, figury i kapliczki przydrożne.

Późną porą.


Metoda pędzenia zwierzyny przed sobą polegała na skutecznym ich płoszeniu. Do tego służyły drewniane kołatki wytwarzające niemiłosierny huk oraz wydawanie okrzyków, które niektórzy określali pohukiwaniem. Z linii naganki częstokroć nie zauważaliśmy uciekających przed nami zajęcy. Dopiero strzały oznajmiały nam, że nasze pędzenie jest skuteczne.

Polowanie z naganką na zające.


Tegoż dnia podczas tylko jednego pędzenia ubito na polach bożejewickich około 50 zajęcy. Oczywiście strzałów padło więcej, ale nie wszystkie były celne. Jak dziś pamiętam pędzenie zajęcy na polach górkowskich koło lasu Kobylarz było jednym z najzabawniejszych pędzeń. Środkiem pola pędził na wprost linii strzału szarak wylękniony. Jakoś dziwnie, bo w prostej linii akurat w równej odległości, czyli na granicy strzału dwóch myśliwych. Złożeni do strzału, czekali momentu, kiedy znajdzie się na polu jednego z nich. Żaden z obojga nie myślał dać pierwszeństwa strzału. W pewnym momencie zwierzę skręciło nagle w lewo w rozoraną bruzdę ciągnącą się równolegle do linii strzału, znikając z pola rażenia. Myśliwi oniemieli. Bruzda ciągła się aż do rowu melioracyjnego. Tylko raz po raz ukazywały się strzelcom kocówki słuchów uciekającego szaraka. Myśliwi walili do biedaka niemiłosiernie, lecz żaden strzał go nie sięgnął. Tak dobiegł zając do rowu, którym bezpiecznie dotarł do lasu. Długo myśliwi opowiadali o tym zdarzeniu, a przy tym doliczyli się aż 37 strzałów oddanych do tego jednego zająca – bezskutecznie.

Polowanie w lesie.


Średnio wykonywaliśmy 4 do 5 pędzeń, a wszystko zależało od pogody i długości dnia. Wcześniej zapadający zmrok spędzał nas z pola, a wówczas wracaliśmy do bazy, czyli pod dom łowczego. Ale zanim do tego doszło zgodnie ze zwyczajem i tradycją należało przygotować pokot i oddać cześć ubitej zwierzynie. W tym celu ścielono świerkiem miejsce złożenia upolowanych zajęcy. To na nich dopiero układano ubite zwierzęta: zające, lisy, a niekiedy koziołka i dzika. Ceremoniał ten był niezwykle doniosły. Ogłaszano króla polowania i pamiętam, że kiedy tylko wujek Paweł przyjeżdżał zawsze nim zostawał.

Złapie, czy zastrzeli?


Powrót do bazy wiązał się z wypłatą niewielkiej należności za udział w nagance oraz otrzymaniem od wuja po zającu. Jak byliśmy w czwórkę, to z czterema zającami wracaliśmy do domu, jak w dwójkę, to z dwoma. Ale jak dziś pamiętam, to u nas w domu wisiało w spiżarce kilka zajęcy i zawsze w Nowy Rok jadaliśmy zająca z botwinką, czyli czerwonymi buraczkami.

Prezentowane ilustracje pochodzą z "Łowca Wielkopolski" i z "Łowca Polskiego".


Dziś to tylko wspomnienie pięknych czasów, kiedy wychodząc za miasto napotykało się kilka lub kilkanaście zajęcy. Obecnie szaraki należałoby szukać z przysłowiową świecą. Mechanizacja i chemizacja dokonały spustoszenia w pogłowiu tego zwierzęcia, jak i kuropatw i bażantów, że o przepiórkach nie wspomnę. Myśliwi usilnie próbują odtworzyć to zwierzę w krajobrazie pogranicza kujawsko-wielkopolskiego. Czy to im się uda?


środa, 16 lutego 2011

Poszukuję potomków Kazimierza i Marii z Chełminskich

Jak w każdej rodzinie, tak i w dziejach mojej rodziny znajdują się białe plamy. Borykam się szczególnie z odszukaniem potomków mego wujka, Kazimierza Przybylskiego. Otóż Kazimierz był bratem mego ojca, trzecim z kolei dzieckiem Marcina i Marianny z Jagodzińskich, Przybylskich. Ja wujka nigdy nie poznałem, gdyż zmarł on na 9 lat przed moim przyjściem na świat. Też nigdy nie dowiedziałem się, co stało się z Jego żoną i córką.

Wujek Kaziu urodził się 27 lutego1908 r. w Strzelnie. Edukację zakończył na Publicznej Dokształcającej Szkole Zawodowej w Strzelnie ucząc się zawodu obuwnika. Praktyczną naukę zawodu pobierał u swego ojca, mistrza szewskiego Marcina Przybylskiego. Miał po dziadku przejąć interes rodzinny, czyli cieszący się znakomitą marką wśród zasobniejszych portfeli strzelnian, zakład szewski. Dziadek interes prowadził do śmierci, tj. do 1942 r.

Już od najmłodszych lat, Kaziu – jak nazywano Go w rodzinie – pałał nieskrywaną miłością do futbolu, czyli piłki nożnej. Kiedy nieco podrósł, a miał wówczas 14 lat, namówił swego starszego brata Ignacego – mego, wówczas 16-to letniego, ojca – by ten założył wraz z kolegami klub futbolowy. I stało się, że Ignacy wraz z kumplami z miejscowego „Sokoła” utworzyli w Strzelnie w 1922 r. piłkarski klub sportowy przy Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Klub nosił nazwę Towarzystwo Gimnastyczne Sokół-Strzelno i patronat nad nim sprawowało starostwo w Strzelnie poprzez opiekuna Edmunda Głuszka – urzędnika starostwa. Klub był członkiem Poznańskiego Związku Okręgowego Piłki Nożnej i istnieje po dzień dzisiejszy, a ojca wymienia się na kartach kronik, jako współzałożyciela. Z czasem okazało się, że wujek Kaziu jest najlepszym w Strzelnie piłkarzem. Znalazł, wśród swoich najbliższych zapalonych kibiców, jak chociażby swoją siostrę – czwartą i najmłodszą latorośl Przybylskich – Stefanię, którą nazywał Stefcią.

Wujek 11 października 1938 r. zawarł związek małżeński z Marianną Chełminską urodzoną 11 września 1914 r. w Dochanowie w powiecie żnińskim. Marianna mieszkała wraz z rodzicami w Strzelnie przy ulicy Miradzkiej 5, w budynku kolejowym. Była córką Jan Chełminskiego, urzędnika kolejowego i Katarzyny z Łuczków. Po ślubie młodzi zamieszkali w kamienicy przy ulicy Inowrocławskiej 1, czyli w domu, w którym później my mieszkaliśmy. Kamienica ta należała onegdaj do Barczykowskich, którą sprzedano rzeźnikowi Nyce, a następnie Moszkowskim z Poznania. W imieniu Moszkowskiego kamienicą zarządzał dyrektor KKO Duszczak. W 1938 r. mieszkanie po Duszczaku, czyli cały parter zajęli Kazimierzostwo Przybylscy. Wraz z umową najmu (3 pokoje, kuchnia, spiżarka, łazienka oraz piwnica i strych) ciocia Marianna została zarządcą tej i przyległej kamienicy, z wpisaniem pełnomocnictw do księgi wieczystej tychże nieruchomości. Małżonkom urodziła się córeczka Jolenta (Jolanta) Wacława Przybylska. Na świat przyszła 29 listopada 1938 r. w Strzelnie, zaś formalności tyczące się Jej urodzenia dokonał mój ojciec Ignacy Przybylski, który był pracownikiem Zarządu Miejskiego.

W czasie okupacji wujek Kaziu pracował razem z dziadkiem Marcinem w warsztacie rodzinnym, jednakże sytuacja rzemiosła była na tyle krytyczna, że ledwo dziadek zarabiał na siebie i babcię. Wujek dostał nakaz pracy w Cukrowni Janikowo, dokąd dojeżdżał rowerem, lecz kiedy mu go władze okupacyjne skonfiskowały począł chodzić do pracy na pieszo, pokonując dziennie około 35 km w obie strony. Najgorsza była zima. Podczas tej z 1942/43 nabawił się przeziębienia i to takiego, które wywołało chorobę płuc, a w konsekwencji śmierć. Zgon nastąpił 2 sierpnia 1943 r. Wujek został pochowany w Strzelnie na starym cmentarzu, obok rok wcześniej zmarłego ojca – dziadka Marcina.

Zimą 1944/45 r. babcia Marianna Przybylska przeprowadziła się do synowej, wdowy po Kazimierzu. Łatwiej było ogrzać jedno mieszkanie i wzajemnie utrzymać się, tym bardziej, że zamieszkał z nimi również najstarszy syn Leon wraz ze swoją rodziną, tj. małżonką Anielą z Wiśniewskich i synkiem Jackiem. Po wyzwoleniu Strzelna i powrocie ojca z obozu koncentracyjnego, ciocia Marianna wraz z córeczką Jolentą (Jolantą) Wacławą opuściła rodzinę i wyprowadziła się ze Strzelna. Wiem tylko, że wyjechała na tzw. Ziemie Odzyskane, ale do jakiej miejscowości – niestety nie wiem.

Jednakże, poszukując w różnych dostępnych źródłach w końcu trafiłem na pewien ślad, który okazał się spóźnionym, gdyż moja kuzynka Jolenta – Jolanta, jak się okazało z innych akt – zmarła w 2001 r., a mieszkała w Kostrzynie nad Odrą. Chciałbym poznać jej powojenne dzieje, dlatego za pośrednictwem tej rodzinnej strony – bloga, chciałby dotrzeć do potomków Jolanty z Przybylskich, córki Kazimierza i Marianny (Marii) z Chełminskich. Z najbliższej rodziny tylko o niej nie posiadam żadnych informacji. Co się działo z Marią i Jolantą po wyjeździe ze Strzelna, po 1945 r.?

Mój adres dla rodziny: marian-strelno@wp.pl

sobota, 12 lutego 2011

Moje dzieciństwo - cz. 2 - Opowiadanie: Zając

Przeglądając starą kronikę szkolną, na wyżółkłych kartkach zawierających w najstarszej części opisy sięgające nawet połowy XIX w., wyczytałem, że zimy onegdaj były bardzo uciążliwe. Bliżej czasom mego dzieciństwa równie ciężką, a do tego pamiętliwą, była zima 1962/63. Zapisała się ona nie tylko na kartach kroniki, ale również w mej pamięci. Rozpoczęła się już pod koniec listopada, zaś pod koniec grudnia nastały silne mrozy. W styczniu i lutym spadł obfity śniegi, a zawieje usypały tak ogromne zaspy, iż ustał całkowicie ruch kołowy i regionalny kolejowy. Strzelno i okolice zostały odcięte od świata. Dla nas dzieciarni, z jednej strony frajda z przedłużających się ferii zimowych, zaś z drugiej strony, troska o dziko żyjące zwierzęta. A że wielką miłością darzyliśmy naturę, dlatego też dbaliśmy o nią na każdy dostępny sposób.


Zając towarzyszył nam od samego dzieciństwa i to w polu, w lesie, podczas polowania
i naganki, a także w spiżarni i na półmisku.


Był styczeń 1963 r. Śnieg sypała od kilku dni, do tego wiatr wschodni zacinał niemiłosiernie. Prawdziwa zima stulecia - mówiła ciocia Pela, która codziennie po zamknięciu sklepiku zachodziła do nas, by ogrzać się przy gorącym kaflowym piecu. Przy okazji plotkowała z mamą i nam opowiadała ciekawe, usłyszane od klientów, historyjki. Tego dnia weszła zatroskana i już od drzwi utyskiwała, co stanie się z tymi biednymi sarenkami i zajączkami, którym śnieg przykrył oziminy? Wówczas Wojtek, Jej chrześniak, zadał pytanie: - A może jutro z rana po kościele pójdziemy do lasu i zobaczymy ile siana mają zwierzęta w paśnikach?

Miałem skończone zaledwie 10 lat, starszy brat Wojciech 12, Antoni 14 i najstarszy Michał 15 lat. Dwóch młodszych braci: Tadziu o 2 lata, Grzesiu o 4 i siostra Hania o 7 lat, mieli swój świat baśniowy, pełen zabawek, bajek kolorowych i maminych opowieści. Zaś my starsi oczytani w przyrodzie, z zasobnej domowej biblioteczki, znaliśmy już ten swoisty dla chłopców zew leśnych ostępów. Przywódcą naszej grupy był Antoni, pseudonim „Flaps”, a jego zacięcie do natury i przebywania na jej łonie, również i nas zaraziło. Najstarszy Michał ps. „Kichel”, był typem samotnika, może i dlatego kręcił się wokół naszej grupki, pilnie przypatrując się zachowaniom młodszych braci. Wojtek ps. „Kieła” i ja ps. „Kaczor”, stanowilismy parę „wyżłów”, cechujących się wścibstwem i rozbieganiem, skoro tylko poczuliśmy zew wolności.

Ten obraz, to obraz naszego dzieciństwa.


Owej pamiętnej zimy, po powrocie z jednej z porannych mszy świętych, do których służyliśmy, jako ministranci, usłyszeliśmy z ust Antka, iż idziemy do lasu dokarmiać zwierzynę. Ojciec był już w pracy, zaś mama zmęczona przedłużającymi się feriami i ciągłą ciżbą domową, po udzieleniu nauk bezpiecznego zachowania, wydała nam zezwolenie, warunkując je powrotem przed zmierzchem. Szybko zjedliśmy po pełnym talerzu gorącej muski[1] i zaopatrzeni w pajdy chleba, ciepło ubrani oraz opatuleni szalami wełnianymi, wyruszyliśmy do lasu.

Do najbliższej ściany sosnowych miradzkich ostępów mieliśmy w linii prostej około 2km. Droga wiodła przez Laskowo, dawny, rozsypujący się folwark Szwarców, zwany również „Szwarcówką”, którą pokonaliśmy w niespełna godzinę. Było ciężko, gdyż co rusz na przeszkodzie stawały nam zaspy. Do tego, poranne słońce zaczynało przebijać się i oślepiało nas niemiłosiernie. Naszą uwagę w bezpiecznym brodzeniu w śniegu rozpraszały umykające spod mijanych miedz i rowów zające, których wówczas liczyliśmy w dziesiątkach. Już za miastem z daleka majaczył nam cel pierwszego etapu. Śródpolna stodoła z otwartymi bocznymi ścianami, wypełniona słomą i sianem. Na chwilę zatrzymaliśmy się bacząc na ruszające się wokół niej plamy. Kiedy już wzrok nasz oswoił się ze słonecznym odbiciem, zauważyliśmy stado saren skubiących siano, zaś z drugiej strony, nadchodzące od lasu stado saren z przewodzącym im jeleniem.

Z opowiadania znaliśmy wilki.


Nagle zza ściany drzew wyleciał z wielkim hukiem samolot myśliwski – z niedalekiego lotniska w Powidzu – i spłoszył stadka pasących i zbliżających się do stodoły, zwierząt. Czmychnęły wystraszone, chowając się w niedalekim zagajniku. Zaś na niebie, po hałaśliwej maszynie, ostał się jeno biały warkocz. Kiedy podeszliśmy pod śródpolny magazyn, dało się zauważyć kilkaset świeżutkich śladów po zającach, sarnach i jeleniach. Za stodołą, od jej strony południowej, liczne ślady porytego wału śnieżnego. To kopiec z ziemniakami, do którego próbowały dostać się w nocy dziki. Ale okryty grubą warstwą zmarzniętej ziemi, nie wpuścił wygłodniałej watahy do swego wnętrza. Michał z  Antkiem zaczęli odgadywać, które ze śladów pozostawionych na śniegu należały do saren, do łań, jeleni, a które do dzików i zajęcy. Ja z Wojtkiem pilnie wsłuchiwaliśmy się w ich wskazówki, starając się zapamiętać, czym różnią się jedne od drugich. Dla mnie niezapomnianym było tłumaczenie mi cech charakterystycznych dla śladów zająca. Wówczas dowiedziałem się, co to znaczy omyk, a co skoki i słuchy. Starsi bracia znali już te pojęcia, gdyż często brali udział w polowaniach na zające - będąc w nagance - z udziałem wujka Pawła z Bydgoszczy. Był on młodszym bratem naszej mamy i za każdym razem, kiedy przyjeżdżał na polowania do Strzelna, zawsze dystansował w celności oddawanych strzałów pozostałych myśliwych. Doktor Abramczyk wówczas mawiał po takich polowaniach do ojca: - Panie Ignacy, znowu szwagier został królem.

Kiedy wujek był już starszy, to razu pewnego opowiedział memu synowi krążącą wśród myśliwych anegdotę. Mówił do Marcina, że pośród tutejszymi zającami, jest stara kocicha, dzięki której zachowały się jeszcze resztki tych zwierząt. Za każdym razem kiedy naganka płoszy je, ona, najmłodsze i trzęsące się ze strachu, skupia wokół siebie i wyprowadza bezpiecznie z obławy, przekonując je, że muszą biegnąć za nią prosto w ogień, kierując się na starego Woźnego. Tłumaczy przy tym młodzieży, że już od kilku lat udaje się jej wychodzić z opresji, kierując się zawsze na tego jednego, starego myśliwego, który, jak doświadcza stracił ostrość swego wzroku i niedowidzi, a strzela dopiero wtedy, kiedy przebiegając obok niego puszczam mu pozdrowienie - „Darz bór”.  

Bywało, że budziłem się z okrzykiem: wilk mi sie śnił.


Zgarnęliśmy rozciągnięte siano w duże snopki i przewiązawszy je szalikami, ponieśliśmy ze sobą. Kiedy dotarliśmy już do okrytego puszystym białym kobiercem, lasu, poczuliśmy się, jak w baśniowej krainie. Antek zwrócił nam uwagę, byśmy wypatrywali wnyków i sami ich nie likwidowali, tylko oznaczali do wspólnego ich rozbrojenia. Wyznaczył nam również trasę dalszego marszu. Naszym celem była polana z ogromnym paśnikiem, znajdująca się nieopodal kanału łączącego Jezioro Ostrowskie z Gopłem. Rozstawiliśmy się w tyralierę niczym naganka i ruszyliśmy ku kanałowi.

Brodząc w śniegu, zagłębiałem się w las z uwagą obserwując flanki, by nie stracić z pola widzenia braci. Nagle z zagajnika wyskoczył koziołek. Zrobił kilka susów i zatrzymał się przed nami. Myśmy w tym momencie zastygli w bezruchu, niczym sople lodu. Nie wyczuł nas, gdyż lekki wiatr powiewał z jego kierunku. Gdyby było odwrotnie, czmychnąłby dawno, a nie rozglądał uważnie. Serce zaczęło mi łomotać na ten piękny widok. Obrazek niczym z kroniki filmowej. Nie wiem, jak długo to trwało, może kilka sekund, a może kilka minut. Koziołek począł się oddalać, chowając się ostatecznie za ścianą drzew. Pierwszy odezwał się półszeptem Wojtek, mówiąc: - szkoda, że nie mamy aparatu, byśmy zrobili fajne zdjęcie.

Z dzikami, to my się od małego oswoiliśmy.


Wówczas padł pomysł, by kupić aparat fotograficzny. Zastanawialiśmy się skąd wziąć pieniądze. Propozycja Antka, aby zebrać makulaturę, złom i flaszki, i odstawić do punktu skupu, spotkała się z aplauzem. W kilka miesięcy później mieliśmy upragniony aparat, którego obiektywem udało się nam uchwycić kilka ujęć z sarnami i dzikami, ale zrobione z takiej odległości, że trzeb było lupy by dostrzec te zwierzęta.   

Ruszyliśmy dalej, zagłębiając się coraz bardziej w las. Nagle usłyszeliśmy głos Michała, który nawoływał nas, byśmy podeszli do niego. Po chwili, zgromadzeni przy najstarszym bracie, usłyszeliśmy: - patrzcie, wnyki. Faktycznie naszym oczom okazały się dwa koła druciana przyczepione do brzózek i zawieszone około 80 cm nad ziemią. Uważnie obeszliśmy je sprawdzając jak są umocowane i czy aby nie do nagiętego drzewa. Rozchodząc się w promieniu kilkunastu metrów znaleźliśmy kolejne dwa wnyki, z tym, że niżej zawieszone. Antek stwierdził, że te pierwsze to na sarny, zaś te dalsze to na dziki. Nadto Michał zauważył, że musiały być nad ranem założone, gdyż są widoczne świeże ślady wokół nich, zatarte gałęzią, a w nocy przecież śnieg padał.

Ten piękny widok... również oglądałem.


Z wielką uwagą rozpętaliśmy miedziane druty, z zadowoleniem mówiąc, że sprzedamy je w punkcie skupu złomu, i że będą z tego pierwsze pieniądze na aparat fotograficzny. Ale Antek oświadczył, że należałoby zgłosić ten fakt leśniczemu, a wówczas on ten drut nam zakasuje. Ale co tam, ważne, że rozbroiliśmy śmiercionośne wnyki i uratowaliśmy biedne zwierzęta. Nie podejmując żadnej decyzji poszliśmy już razem, w kupie, do odległej o około 200 m polany z paśnikiem.

Po przejściu kilkudziesięciu metrów znaleźliśmy walający się pod drzewem karmnik. Odpadł on od drzewa i należało go na powrót umieścić, ale skąd tu wziąć drabinę. Michał zauważył, że nawet, gdyby mu ktoś z nas wszedł na barki, to i tak będzie za nisko. Przy sąsiednim drzewie rósł świerk, z którego, jako najlżejszy mogłem wejść na wysokość około 4 m i drewnianym kołkiem – w kształcie trzonka - przybić do sosny karmnik-domek lęgowy. Udało mi się wejść na drzewo i za pomocą sznurka wciągnąć domek z trzonkiem na górę. Kłębek sznurka zawsze miał jeden z nas w kieszeni, udając się na leśną wyprawę, jak również scyzoryk. Dwa gwoździe wystawały z listwy mocującej domek i wystarczyło je tylko dobrze dobić, by domek zawisnął. Tak też się stało.


W lesie z uwagą obserwowaliśmy wszystko co się rusza... 


Dalszą drogę przebyliśmy już bez przygód. Było około pierwszej po południu kiedy dotarliśmy na polanę. Obraz, jak się nam ukazał był wręcz sielankowy. Kanał był niemal po brzegi wypełniony śniegiem. Na środku polany stał duży drewniany paśnik, podobny, jaki gospodarze mają dla owiec. Różnił się jedynie od niego zadaszeniem, które pokryte było solidną trzcinową strzechą. Wystawała ono poza obrys samego paśnika, tak, że deszcz i śnieg nie padały na zgromadzoną w nim karmę. Paśnik był wypełniony świeżutkim i pachnącym sianem, tak, jakby ktoś na krótko przed nami zadał je. Świadczyły też o tym ślady płóz od sań, kopyt końskich i jeszcze nie zamarzniętych odchodów końskich. Również odbite na śniegu ślady butów.  Po bokach były dwa pieńki z Przybitymi do nich dużymi lizawkami solnymi. Wokół buszowały rozśpiewane ptaki, które używały sobie dowoli. Najwięcej ich było na rozdrapanej pryzmie odpadów zbożowych, z których wyjadały nasiona chwastów i porośniętego zboża. Dla dopełnienia tego obrazu brakowało zwierzyny grubej, która przychodziła w to miejsce dopiero o zmierzchu. Wiedzieliśmy to z lektury, którą tomami chłonęliśmy w zimowe wieczory przy rozgrzanym i promieniującym ciepłem, piecu.

Na nasz widok ptactwo poderwało się, obsiadając okoliczne drzewa. Głośno ćwierkając, przyglądały się intruzom, którzy zakłócili im spokojne zajadanie się przysmakami. Przyniesione siano złożyliśmy na szczytach paśnika i rozsiedliśmy się na zwalonym pniu, który został tutaj po wycince. Zapewne był to wiatrołom i pozostawiony był w konkretnym celu. Powyciągaliśmy kanapki i z niekrytym apetytem poczęliśmy zajadać się. Przełykając kęsy zwróciliśmy uwagę na obtarte niektóre pnie drzew oraz pień, na którym siedzieliśmy. W korę wtarte były nawet grube włosy zwierząt. Antek zauważył, wyciągając kilka z nich, że jest to sicha dzików, które uwielbiają obcieranie się o pnie drzew. Siedząc, ustaliliśmy, że o wnykach opowiemy tacie, który przedzwoni do swego znajomego, nadleśniczego Vogta i opowie mu o naszej przygodzie. Zaś drut potniemy na krótkie kawałki, by już nigdy nie został wykorzystany na wnyki.

Po pół godzinie ruszyliśmy w drogę powrotną.  Wyglądając zwierzyny, która w oddali kila razy nam mignęła między drzewami, po pół godzinie wyszliśmy z lasu. Zaczął zapadać zmrok, gdy Michał zauważył pikującego jastrzębia. – Patrzcie! Jastrząb spada na zająca. Widok był niesamowity. Ogromne ptaszysko jak bomba spadło na ziemię. Zatrzepotał skrzydłami i uderzając dziobem kilka razy, zastygł w bezruchu. Cała akcja rozegrała się około 200 m w bok od nas. Najstarszy brat ruszył biegiem w kierunku krwawej akcji. Pobiegliśmy za nim. Widząc zbliżających się ludzi, jastrząb począł ciężko unosić się w powietrze, trzymając zdobycz w pazurach. Był już na wysokości około 30 m, kiedy ze szponów wymknął mu się szarak i z impetem runął na zmarznięty śnieg.

Pierwszy doleciał Michał i krzyknął w naszym kierunku: - ale duży zając! Nie żyje, martwy jest, ma rozerwany bok! Kiedy i my podbiegliśmy, oczom naszym ukazał się rozciągnięty na ziemi szarak. – Zabierzemy go do domu, jest prawie nienaruszony, ma wyszarpany bok, będzie na niedzielę obiad – powiedział najstarszy. Zapakowaliśmy zdobycz w szmacianą torbę i ruszyliśmy w dalszą drogę powrotną.

... i wisiał tak długo, aż skruszał.


Do miasta dotarliśmy, jak już była szarówka. – Oj będzie reprymenda, a ojciec pogrozi dyscypliną – powiedział Antek. Ale już u samych drzwi, w korytarzu, wydarłem się pierwszy: - Mamo, mamo mamy zająca! Na co usłyszeliśmy: – Jezus, Maria, co tak długo robiliście w tym lesie? – Mamo, ale mieliśmy przygód, a na zakończenie jastrząb zabił zająca, którego przynieśliśmy do domy. Na te słowa z pokoju wyszedł ojciec, który dopiero, co wrócił z pracy i zdążył zjeść obiad. – Rozbierać się szybko i do obiadu, póki jest gorący! – ostro zareagował tata. Michał wydobył z torby szaraka i powiedział: - Tata, będzie na niedzielę. Słowa te rozładowały ojcowskie napięcie. Odebrał on z rąk pierworodnego „zdobycz”, nożem rozciął tylne skoki, przełożył je i zawiesił w spiżarce.

Po skończonym obiedzie zasiedliśmy wszyscy wokół pieca, a ojciec opowiedział nam swoją przygodę z zającem, którego padniętego znaleźli wracając z budowy linii kolejowej do obozu Gusen II. Wówczas esesmani próbowali im go zabrać, ale wygłodniali więźniowie rozszarpali go dłońmi w mig i surowego, po kęsie zjedli...


[1] Zupa mleczna zaciągnięta krupami z mąki pszennej i podana na słodko – nasz codzienny posiłek poranny.

piątek, 4 lutego 2011

Moje dzieciństwo - cz. 1



Podwórze przy ul. Inowrocławskiej 1 - Strzelno na Kujawach.
Od lewej, to ja 1952, Mama, Wojtek 1950, Michał 1947 i Grzesiu 1956 trzymany przez Mamę.
 
Z tych najodleglejszych czasów, jakie ma pamięć utrwaliła, to czasy dzieciństwa, a szczególnie życia rodzinnego, tego około świątecznego. Może, dlatego, że wówczas w domu panował niesamowity ruch, dużo się działo, a szczególnym i oczekiwanym punktem dziennym stawał się moment otrzymywania prezentów. Każdy z nas był w roku trzykrotnie obdarowywanym. Najpiękniejsze były prezenty gwiazdkowe przynoszone przez Gwiazdora. Kolejne to z okazji imienin oraz te znajdowane w wielkanocnym gniazdku. Jak przez sen przewijają mi się inne obrazki tych najodleglejszych w czasie wydarzeń, a właściwie epizodów, sprzed pięćdziesięciu i kilku lat. Starczy, że przymknę powieki i przed oczyma staje mi obraz poranka i budzące mnie odgłosy łapczywie ciągnionego mleka z butelki przez małego Grzesia. W półśnie wyczekiwałem, kiedy niedopita reszta trafiała do mnie. Wówczas i ja kilkoma pociągnięciami opróżniałem butelczynę.



W Ochronce u sióstr Elżbietanek (ze zbiorów Kazimierza Kowalskiego).
 
Mama krzątająca się po sypialni i doglądająca nas już od wczesnych godzin rannych. Pobudka przed pójściem do ochronki prowadzonej przez siostry elżbietanki. Muska codziennie rano gotowana przez mamę, będąca naszym pierwszym posiłkiem. Wyjście dopołudniowe do sióstr, na zajęcia przedszkolne prowadzone przy kościele. Najbardziej lubiłem słuchać opowieści biblijnych, które z czasem przełożyły się na moje historyczne pasje. Wspólne śpiewanie, modlitwa oraz poznawanie żywotów Jezusa Chrystusa i Świętych Kościoła. Jasełka, w których grałem rolę pastuszka. Kolorowanki z mozołem wypełniane barwnymi kredkami olejowymi, często się łamiącymi. Zabawa w domu drewnianymi samochodzikami, klockami, bujanie na koniku na biegunach. To wypunktowanie wątków stanowi niejako tytuły większych obrazów, które składają się na moje najwcześniejsze dzieciństwo.




Ochronka - zabawy w ogrodzie proboszczowskim (ze zbiorów K. Kowalskiego.
 

Ochronka - na pacu za rotundą Świętego Prokopa (ze zbiorów K. Kowalskiego).


Pewnego ranka, po odmówieniu pacierza, dotkliwy ból zaczął promieniować po prawej stronie mego brzucha. Nie mogłem powstać z kolan. Tak oto znalazłem się po raz pierwszy w szpitalu. Szybka decyzja chirurga – operacja. Pamiętam jak zasypiałem wpatrzony w potężną lampę wiszącą nade mną. Lekarz kazał mi liczyć, zadając jednocześnie narkozę. Począłem gdzieś spadać, w jakąś otchłań. Przebudzenie, leżę na sali pooperacyjnej. Nakryty kołderką, nie mogłem się ruszyć. Jakiś ciężar przygniatał me nogi. Był to wałek wypełniony piaskiem, który krępował me ruchy, gdyż miałem nie ruszać się. Przeszedłem operację usunięcia wyrostka robaczkowego (ślepej kiszki). Bliznę mam po dzień dzisiejszy.

Pamiętnym dla mnie był dzień urodzin Hani. Było to 23 czerwca 1959 r. Przyszła w południe po nas ciocia Ania Jaśkowiak z Młyna. Zabrała naszą czwórkę: Michała, Antka, Wojtka i mnie. Tadziu z Grzesiem trafili do cioci Peli Piweckiej, piętro wyżej. Przy mamie została ciocia Ula, najmłodsza Jej siostra i akuszerka. Mama rodziła nas wszystkich w domu, nie jak dzisiaj kobiety rodzą w szpitalu. By zająć nas czymś, ciocia kazała nam zabrać graczki i pójść na pole, na seperaki i w ziemniakach przegracować oraz powyrywać zielsko. Zabraliśmy ze sobą wózek z Młyna, ciągniony za specjalny dyszel przez Michała i Antka. Ja z Wojtkiem siedzieliśmy w środku razem z narzędziami. W drodze powrotnej mieliśmy narwać zielonego dla królików. Na polu spędziliśmy resztę dnia. Kiedy przyszło wracać, usiadłem na boku wózka, gdyż był on wypełniony mleczem i trawą. Na wierzchu leżały narzędzia. Nagle bracia szarpnęli wózkiem, a ja straciłem równowagę i fiknąłem koziołka do tyłu. Upadłem na rękę tak nieszczęśliwie, że ją prawdopodobnie zwichnąłem. Spuchła mi ona i przy każdym ruchu pobolewała mnie. Ponoć darłem się w niebogłosy. Ale jakoś tam mnie udobruchano i zajechaliśmy na Młyn.

Przed ciocią nic się nie wydało i po zjedzonej kolacji kuzyni nasi Roger z Romanem zabrali nas do wielkiego pokoju na poddasze. Tam starsi zaczęli rozgrywać mecz w ping-ponga, czyli tenisa stołowego. Rywalizacja była zaciekła, kto wygrał nie pamiętam. Około 21:00 zjawił się po nas tata i uradowany oznajmił, że urodziła się nam siostrzyczka. Z wielką ciekawością pognaliśmy do domu. Z niedowierzaniem zaglądaliśmy do sypialni, gdzie mama leżała z maleńką Hanią. Mnie ciągle bolała ręka i po jej obejrzeniu ojciec zawinął ją w bandaż i zadecydował, że rano pójdę z nim do szpitala.

Kiedy następnego dnia przyszliśmy do szpitala, ojciec posadził mnie na ławce, a sam wszedł do gabinetu lekarskiego, po chwili wyszedł razem z lekarzem i obaj kazali mi czekać. Ojciec poszedł do swojego biura, gdyż był tutaj głównym księgowym. Czekając na decyzję, co ze mną przeżywałem katusze. Po chwili zjawił się lekarz i usłyszałem, jak rozmawia z jakimś mężczyzną w białym kitlu. Był to pan Podolski z rentgena, który patrząc na mnie powiedział medykowi, iż aparatura przygotowana i możemy prześwietlać. Na te słowa poczułem się, jakby grom we mnie strzelił. Panowie na chwilę znikli, a ja nie zastanawiając się dłużej wyrwałem z ławki i pędząc przez korytarz wybiegłem ze szpitala. Na narożniku przy Ośrodku Zdrowia zderzyłem się z jakimś mężczyzną i przeprosiwszy go, dalej pobiegłem do domu.

Na zapytanie mamy, co powiedział lekarz, odpowiedziałem, że już mnie ręka nie boli. Faktycznie ból przeszedł, nie wiedzieć od czego. Zapewne zwichnięcie naprawiło się w momencie mego zderzenia się z nieznajomym. Kiedy tata wrócił z pracy, zapytał mnie, dlaczego uciekłem. Pełen strachu wymijająco odpowiedziałem, że ręka już mnie nie boli, i że opuchlizna zeszła, a czekałem bardzo długo i myślałem, że lekarz o mnie zapomniał. Ojciec zganił mnie, obejrzał rękę i wszystko jakoś rozmyło się bez bólu.

Tradycje ochronki w naszej rodzinie sięgały dziecięcych czasów ojca. Początkowo siostry elżbietanki prowadziły ją przy ulicy Szerokiej w obecnym budynku stołówki gimnazjalnej. Tam chodził ojciec z wujkami. Mam nawet stare zdjęcie z wujkiem Marianem Strzeleckim, właśnie z przedwojennej ochronki. Po wojnie przeniesiono ochronkę na Wzgórze Świętego Wojciecha do zabudowań poklasztornych. Początkowo mieściła się ona na parterze plebani, a później na wikariacie. Dopołudniowe przebywanie w ochronce było swoistą formą zabawy dzieci, połączonej z podstawami nauki katechizmu. Tak więc, śpiewaliśmy pieśni, w których przewijały się motywy nabożne, piosenki radosne, uczyliśmy się na pamięć recytować wierszyki oraz wysłuchiwaliśmy opowieści biblijnych i wątków z życia Jezusa Chrystusa, szczególnie zaś z Jego okresu dzieciństwa.

Kiedy rozpoczęliśmy naukę szkolną, religia wróciła do szkoły. Uczyła jej pani Ryńska z ul. Stodolnej (obecnej Michelsona). Wówczas też zapisałem się do służby liturgicznej, byłem przez kilka lat ministrantem, podobnie jak moi bracia. Było to jeszcze przed Soborem Watykańskim, więc i obrządek mszalny i nabożeństwa odbywały się według starego obyczaju. Jako służba ołtarzowa mieliśmy obowiązek poznania ministrantury w języku (obrządku) łacińskim. Przewodniczył naszej grupie ministranckiej Kazimierz Kowalski z ul. Kościelnej. Z ministrantów najbardziej utkwił mi w pamięci Stanisław Wiśniewski, sąsiad z góry, który został później księdzem; Stanisław Gądecki, obecny arcybiskup, Metropolita Poznański; Andrzej Urbaniak, Andrzej Nowak, Andrzej Brożek z bratem, kuzyn Józef Nowak; Stasiu Dobrzyński z bratem Jankiem, obecnie księdzem; szwagier Andrzej Gabryszak, Kaziu Woźniecki, moi bracia Antoni i Wojciech oraz wielu innych. Ministrantury łacińskiej uczyli nas w domu Stasiu Wiśniewski i Stasiu Gądecki. Szczególną pieczę nad nami sprawowała wówczas ciocia Pela Piwecka. To ona pomogła mamie uszyć dla nas komeżki. Uczyła nas również godnego i właściwego zachowania przy ołtarzu i w trakcie sprawowania liturgii.



Ministranci z kościelnym Szczepanem Kowalskim, ja siedzę od lewej. Stoi 2. od prawej Stasiu Wiśniewski, późniejszy proboszcz (zdjęcie ze zbiorów K. Kowalskiego).
 

Ministranci na wycieczce do Kruszwicy pod opieką Andrzeja Urbaniaka (najwyższy w okularach), pierwszy od prawej stoi Stasiu Gądecki, obecny Arcybiskup Metropolita Poznański, w środku Andrzej Nowak, kolega brata Antoniego (zdjęcie ze zbiorów K. Kowalskiego).
 


Ministranci ok. 1962 r. - siedzą w środku od lewej: szef ministrantów K. Kowalski, ks. Pilarski, kościelny Sz. Kowalski. W górnym rzędzie od lewej Roman Trzecki, Andrzej Gabryszak - mój śp. szwagier, 5. Józiu Nowak - kuzyn, A. Nowak - kol. br. Antoniego. W 3. rzędzie w środku najniższy to ja (zdjęcie ze zbiorów K. Kowalskiego).
 
W tym czasie ciocia Pela dość często mawiała mamie, co to byłby za zaszczyt dla rodziny, gdyby jeden z chłopców został w przyszłości księdzem. Tak więc, obserwując nas zaczęła coraz częściej mówić, że tym wybrańcem powinienem zostać ja. Obiecała mamie, że na studia i na sutannę to ona da pieniądze, a także na wiele innych rzeczy. Po latach, mama przypominając zakusy cioci Peli względem mej przyszłości mówiła, że kiedy urodziłem się miałem ogromne problemy zdrowotne. Położną, która mnie przyjęła była siostra elżbietanka. Stwierdziła, że jestem bardzo słabiutki i potrzebuję dużo modlitwy. Wieczorem przyszła sprawdzić mój stan zdrowia i wówczas widząc mnie siniejącego przygotowała mamę na najgorsze. Rodzice czuwali nade mną modląc się rzewnie. Rano ponownie dom odwiedziła siostra elżbietanka z założeniem, że odszedłem. Jakie było jej zdziwienie, kiedy usłyszała płacz głodnego niemowlęcia. Obejrzawszy mnie stwierdziła, że kryzys minął i ma mi się na życie. Wydarzenie to ciocia Pela uznała za cudowne i jako pretekst do poświęcenia mnie służbie Bożej.

Ale tym, co utwierdziło ją w takiej opinii było moje osobiste spotkanie z Prymasem Tysiąclecia. Otóż, kiedy przybył on do Strzelna, mama z ciocią wybrały się na powitanie dostojnego gościa zabierając mnie ze sobą. Byłem niespokojny w wózku i dlatego mama wzięła mnie na ręce. Przechodzący w szpalerze Prymas, widząc płaczące dziecko podszedł do nas, wziął mnie w swoje ręce i trzymając powiedział: -Dostojny gość do ciebie, a ty go tak witasz? Ponoć na te słowa przestałem płakać i uspokoiłem się, a to wydarzenie zrobiło na cioci Peli piorunujące wrażenie. Ten moment był decydującym, by w późniejszym okresie około mej osoby ciocia pokładała nadzieje kapłańskie.

Wszystko urwało się z chwilą śmierci babci Woźnej. Jej pogrzeb był ostatnią mą posługą ołtarzową. Wszystko rozegrało się podczas ceremonii złożenia ciała do grobu. W procesji niosłem krzyż, zaś Wojtek z Antonim chorągwie żałobne. Wówczas z tęsknoty za babcią tak się spłakałem, że niemalże na oczy nie widziałem. Po pogrzebie, kiedy rozbierałem się z komży, oparłem krzyż procesyjny o grób i przez nieuwagę tak nieszczęśliwie stąpnąłem na niego, że złamałem go w połowie, czyli w miejscu złączenia. Stary był to i próchno z niego się posypało, a miejsce złamania wyglądało, jakby je ktoś przeciął. Wracając do kościoła niosłem go pod pachą w dwóch częściach, a mijający mnie ludzie pytali się, czy złamał się? Ja zaś odpowiadałem: - nie on jest składany. Po dotarciu na miejsce, chyłkiem złożyłem go w kaplicy Świętej Barbary i w długą, by nie spotkać się z kościelnym, panem Szczepanem Kowalskim.

Więcej razy już nie służyłem do mszy św., rozmywając marzenia cioci Peli o pójściu w służbę Bożą. Wkrótce też, moje młodzieńcze fascynacje skierowały się ku harcerstwu, a pośrednio ku mundurowi wojskowemu. Podczas bierzmowania, wypowiadając w myślach, kim chciałbym zostać w przyszłości, skierowałem prośbę o to, by Pan Bóg dopomógł mi w byciu dobrym oficerem Wojska Polskiego. Ale i to marzenie wkrótce się wypaliło i zastąpione zostało nowym.

niedziela, 30 stycznia 2011

Genealogia - a co to takiego jest?

To ja Marian - podczas pracy nad dziejami...

Jak zapewne wiecie, genealogia jest jedną z nauk pomocniczych historii. Osobiście uwielbiam historię. Po czasie uzmysłowiłem sobie, iż pozwala ona dociekać prawdy o różnie opisywanych i komentowanych zjawiskach oraz zdarzeniach z przeszłości. Jak wspomniałem w artykule wstępnym do dziejów naszej rodziny, genealogią zajmuję się od kilkunastu lat, natomiast historia tkwiła we mnie od zawsze. Lubiłem przysłuchiwać się rozmowom ludzi starszych, szczególnie z kręgów rodzinnych, może i dlatego zachowałem wiedzę, która dla wielu moich rówieśników - będąc uznaną za zbędną - dawno w otchłaniach czasowych zginęła – nie przetrwała. Jakoś, tak się złożyło, że mama najczęściej mnie zabierał w odwiedziny do rodziny, znajomych, krewniaków, familiantów i jakby ich nie nazwać, zawsze nam bliskich.

Z najdalszych odwiedzin rodzinnych, to Sarzyna i wujostwo Strzeleccy – siostra ojca, Stefania. Następnie Grodzisk Wielkopolski i Zajączkowscy oraz Bałaszowie – wujostwo i kuzynostwo mamy. W Bydgoszcz Woźni – brat mamy, Paweł; Podchorodeccy, Kokotowie. W Mogilnie Przybylscy – najstarszy brat ojca, Kwiecińscy – teście wuja Pawła. Z bliższych odwiedzin, siostry mamy, zatem Jaśkowiakowie i Kulsowie – w Strzelnie; kuzynostwo ojca: Jagodzińscy, Łojewscy, Nowakowie, Bachorowie, Kwiecińscy, Ogonkowie. Również krewni naszych krewnych: Kapturscy z Wybudowania Strzeleńskiego i Słowikowa, a także Kaźmierowscy z Roztoki, z których Bolesław jest ojcem chrzestnym naszej siostry Hani. Poza kręgami rodzinnymi, odwiedzaliśmy również przyjaciół, znajomych i koleżeństwo – szczególnie naszej mamy. W Strzelnie byli to Wietrzykowscy i Grzybowscy, w Mogilnie Olejniczakowie oraz na Kawce, Głowińscy. Zapewne powielekroć osoby te zagoszczą na tym blogu, kiedy to będę wspominał minione pięknie przeżyte lata.

Ale, wracając do mych poszukiwań, których efekty sukcesywnie będę przestawiał, chciałbym jeszcze kilka zdań poświęcić tejże – dla wielu – tajemniczej genealogii. Otóż, zajmuje się ona badaniem więzi rodzinnych między ludźmi na bazie zachodzących między nimi relacji pokrewieństwa i powinowactwa. W naszym przypadku będzie to rodzina Przybylskich, która swe korzenie wywodzi z parafii Komorniki, a bliżej z Głuchowa. W szczególności przedmiotem zainteresowania genealogią Przybylskich będzie uporządkowanie drzewa genealogicznego w taki sposób, by można było doszukać się więzów krwi poszczególnych rodzin to drzewo budujących. Będą tu prezentowane wybrane zagadnienia tyczące się rodziny i szeroko pojętego rodu, nasze i ich pochodzenie, historia oraz wzajemne relacje rodzinne i losy poszczególnych członków rodziny. Jak chociażby przygotowywany przeze mnie i syna Marcina opis dziejów wojennych mego ojca Ignacego Przybylskiego.

By włączyć wszystkich członków naszej rodziny do aktywnego uczestnictwa w spisywaniu i dokumentowaniu dziejów naszych, proponuję jeszcze kilka – dla waszego podszkolenia – uwag tyczących się badań genealogicznych. Tak więc, prowadzi się je na podstawie swoistych źródeł, w tym zwłaszcza wszelkich metrykali (metryk). Wiele innych dokumentów mówi o naszych przodkach i powiązaniach rodzinnych, jak chociażby akty notarialne, spisy mieszkańców, cały wachlarz akt parafialnych, rejestry poborowych, członków wszelakich organizacji i stowarzyszeń, listy podróżnych oraz korespondencja – czyli historia listami pisana. Po ustaleniu niezbędnych faktów genealogicznych sporządza się tablicę (drzewo) genealogiczne ukazujące relacje między członkami rodziny. Efekt badań może przyjąć również postać innych publikacji papierowych, np. artykułów, książek, skryptów, a współcześnie także elektronicznych zawartych w programach genealogicznych i tak jak w naszym przypadku na stronie internetowej w formie bloga.

Prowadząc badania genealogiczne pamiętajmy, że w genealogii jest istnienie różnie nazywanych ‘więzi rodzinnych’. Są one w różnych wyrażeniach, różnie nazywane: więzy, więzi, węzły, relacje, stosunki, związki – krwi, rodzinne, genealogiczne. Stosunki genealogiczne pomiędzy osobami występującymi w naszej rodzinie, co do zasady mają charakter biologiczny (genetyczny, naturalny, faktyczny), choć wiemy, że nazywanie kogoś ciocią czy wujem nie oznacza, że między tymi osobami występuje związek krwi – np. Ciocia Pelagia Piwecka. Na tej podstawie powszechnie przyjmuje się, że źródłem więzów krwi jest tzw. filiacja rozumiana jako pochodzenia zstępnych dzieci od pary wstępnych rodziców. Rodzinę tworzą również osoby związane poprzez koicję, tj. związek małżeński i to zarówno ślubny, jak i nieślubny kobiety i mężczyzny celem posiadania potomstwa. Prawnym odpowiednikiem genealogicznej filiacji i koicji są odpowiednio pokrewieństwa zachodzące między osobami posiadającymi co najmniej jednego wspólnego przodka oraz powinowactwo zachodzące między krewnymi jednego małżonka a drugim małżonkiem. Pokrewieństwo i powinowactwo oblicza się w stopniach i liniach. Dlatego też, zasadnym jest, że dla zbudowanego przeze mnie szkieletu zasadniczego Wy wszyscy wchodzący w rodzinę Przybylskich możecie dopiąć swoje kądziele i miecze do nas, lub ja to uczynię po otrzymaniu od Was potrzebnych danych.

Marian Przybylski

niedziela, 16 stycznia 2011

Głuchowo - gniazdo rodzinne Przybylskich ze Strzelna

Centrum Głuchowa.
O tym, że moje korzenie sięgają wielkopolskiego Głuchowa w gminie Komorniki dowiedziałem się z aktu zgonu mego dziadka Marcina Przybylskiego. Stało się to za sprawą mych badań genealogicznych, którymi zajmuję się z przerwami od kilkunastu lat. Po nitce do kłębka, wertując szereg dokumentów, swymi poszukiwaniami oplotłem Ziemię Komornicką i na jej obszarze, jak zdołałem ustalić znajduje się gniazdo rodowe Przybylskich ze Strzelna z linii Marcina. Do tych poszukiwań zmobilizowany zostałem przez rodzinę: brata Antoniego, kuzyna Macieja Strzeleckiego, śp. kuzyna Marka Przybylskiego z Włocławka, jak również przez ostatnie trzy lata, przez przyjaciół z Wielkopolskiego Towarzystwa Genealogicznego „Gniazdo” z siedzibą w Gnieźnie, którego członkiem jestem od 2008 r.

Ale to, czym powodowany byłem w trwałym udokumentowaniu efektów mych poszukiwań, był 22 sierpień 2010 r. W tym dniu wraz z Heliodorem Rucińskim udałem się na spotkanie genealogów wielkopolskich do Szreniawy w gminie Komorniki w powiecie poznańskim. Tam znajduje się Muzeum Narodowe Rolnictwa i Przemysłu Rolno-Spożywczego i na ten dzień zaplanowany został w nim IV Europejski Festiwal Sztuki Ludowej oraz widowisko pt. „Wesele Kurpiowskie”. Jak tylko dotarła do mnie wieść o tym, że mam okazję przy tej sposobności odwiedzić Komorniki, przez które będę przejeżdżał oraz pobliskie Głuchowo, to z całej mocy zapałałem do odwiedzin mych stron rodzinnych - mego gniazda rodowego.

Dreszczyk emocji targnął mną, kiedy w niedzielę 22 sierpnia, o godz. 8:30 wyjechaliśmy ze Strzelna, kierując się na Poznań. Po raz pierwszy moja stopa miała dotknąć ziemi mych przodków – Ziemi Komornickiej. Przejechaliśmy Poznań i skierowaliśmy się na autostradę A2, a po wjechaniu na nią w mig ukazał się nam zjazd: 3 km Komorniki. Heliodor włączył nawigację GPS, wpisując Głuchowo. Przejeżdżając Komorniki doznałem swego rodzaju olśnienia spowodowanego nowoczesną zabudową miejscowości. Liczne punkty usługowe, hurtownie, magazyny, punkty handlowe, osiedla mieszkalne, chodniki, stan nawierzchni ulic i dróg wszystko to zdawało się krzyczeć do mnie: Jesteś w Wielkopolsce!


Głos wydobywający się z GPS oznajmił nam bliskość Głuchowa. Podobnie, jak w Komornikach, zauważyłem nowoczesną zabudowę. Przy wjeździe do tej miejscowości znajdują się duże firmy działające w branży spedycyjno-logistycznej, m.in.: „Poczta Polska”, „Dhl Express” Spółka z o.o. Tuż za nimi, za wysokim murowanym płotem pozostałości po dawnej majętności ziemskiej. Z przeszłości ostał się jedynie park przydworski. Ulicą Komornicką wjeżdżamy do wsi. Samochód stawiamy po sklepem o architekturze przypominającej epokę późnego Gierka. Wkraczamy do centrum i tutaj niespodzianka, duży plac centralny zajmuje staw, od którego nazwę wzięła ulica Stawowa, wokół stawu rozłożyły się zabudowania mieszkalne i gospodarskie. Przy jednym z gospodarstw stał kombajn, przygotowany do omłotów. W części przyfolwarcznej w oczy rzuca się solidny czworak - zapewne z okresu międzywojnia. Podobnie u początku ulicy Parkowej, również czworak, chyba z tego samego okresu, z widocznymi podziałami wykupowymi mieszkań na własność.

Czworak pomajątkowy w centrum wsi.

Wiejski Dom Kultury Dworek.
Skierowaliśmy się w uliczkę wiodącą ku budynkowi zbudowanemu na wzór dworu, ale z widoczną nowoczesną architekturą. Obiekt ten przyklejony jest do ściany północnej parku podworskiego. Z daleka widać napis głoszący, iż znajduje się w nim siedziba Gminnego Ośrodka Kultury: Dom Kultury „Dworek” w Głuchowie. Przy okazji dowiedzieliśmy się, że we wsi działa Koło Gospodyń Wiejskich. Odbywają się również spotkania dzieci ze Świetlicy Słoneczko oraz zajęcia grupy teatralnej "Kapucynek". Wieś ta posiada klub sportowy FC Głuchowo.



Po przekroczeniu furtki podwórca otaczającego „Dworek”, oczom mym ukazał się duży kamień polny ustawiony na wzór obelisku, z wyrytym nań napisem. Głosi on, iż pod nim spoczywa żołnierz napoleoński. Onegdaj w dawnym parku podworskim jeszcze do niedawna znajdował się głaz z wyrytym napisem: „Tu spoczywa nieznany oficer z czasów Napoleona. 1806”. Głaz ustawiony był na mogile żołnierza, który zmarł w trakcie podróży do pobliskiego Konarzewa, zaś obecnie głaz czasowo przeniesiono do Komornik[1], ustawiając w Głuchowie replikę.

Wrażenie niesamowite, żołnierz napoleoński w Głuchowie. Zacząłem szukać informacji o Konarzewie, by wyjaśnić skąd wziął się żołnierz napoleoński w Głuchowie. Okazało się, że w okresie napoleońskim Konarzewo było siedzibą rodziny Ksawerego i Justyny z Dzieduszyckich Działyńskich. W 1806 Działyńscy gościli w pałacu Napoleona. Wspomina o tym w swych pamiętnikach Dezydery Chłapowski pisząc: „...Drugiego dnia wyjechał konno około południa i kazał się prowadzić tak, żeby zobaczyć pałac polski. Ruszył zaraz za miastem drogą ku Stęszewu i nie stanął aż w Konarzewie.”[2]

Czyli było to, w drodze z Konarzewa do Komornik i Poznania w czasie objeżdżania okolic Poznania z udziałem Dezyderego Chłapowskiego. Wydarzenie to miało miejsce w grudniu 1806 r. Zatem, ów oficer mógł umrzeć nagle z przyczyn nieznanych, lub z przeziębienia, a może upadł nieszczęśliwie z konia. By nie przeciągać zbytnio spekulacji, przejdźmy do kolejnego etapu naszej wizyty w Głuchowie.



Opuszczając teren „Dworka” podążyliśmy w kierunku północnym, ulicą Parkową, za widocznym z daleka starszym mężczyzną, by „zdobyć języka” o wsi i jej mieszkańcach. Zagadnąłem głuchowianina, zadając mu pytanie, czy wie gdzie znajdowała się we wsi karczma?
– Oczywiście, że wiem. Patrzcie panowie w głąb ulicy, na jej końcu, za stawem stoi piętrówka. Tam niegdyś była karczma.
- Widzi pan – wtrąciłem - w tej wsi w czasach zaborów mieszkał mój pradziadek Casper Przybylski wraz ze swoją małżonką Antoniną z Kaczmarków i byli zagrodnikami, czyli mieli niewielkie gospodarstwo.
- Tuż przy tej karczmie mieszkali Kaczmarkowie, bogaci włościanie, mieli oni ponad 50 hektarów. Starsi ludzie opowiadali o karczmie, ale ja już jej nie pamiętam. Za to obok w tym dużym gospodarstwie mieszkała wdowa Kaczmarkowa, której syn pierworodny zginął w obozie koncentracyjnym. Po wojnie, wystawiła ona przy gospodarstwie dużą kapliczkę poświęconą zamęczonemu przez hitlerowców synowi. Dziś już tych Kaczmarków i Przybylskich nie ma. Gospodarstwo zostało sprzedane i prowadzi je ktoś inny. W miejscu karczmy wystawiono tę piętrówkę, co panowie widzicie. We wsi mieszkają dwie rodziny Przybylskich, ale one z tamtymi już nic wspólnego nie mają. Przyszli oni tutaj po 1945 r. Idźcie panowie na koniec ulicy to zobaczycie figurę, gospodarstwo i miejsce, na którym stała karczma.

Przed "karczmą" środek placu zajmuje staw pełen ryb.

Miejsce, w którym miała stać karczma. 
Po dojściu do końca ulicy Parkowej, kolejny sielski widok ukazał się naszym oczom. Duży plac w kształcie trójkąta otoczony z dwóch stron ulicami, a z trzeciej chodnikiem wypełniał kolejny wiejski staw. Tym razem rybny, gdyż u jego brzegu dostrzegliśmy wędkarza łowiącego ryby. Zagadnięty, czy biorą odrzekł: - Oj biorą, biorą, tylko trzeba zanęcić. Faktycznie nęcił, gdyż u jego boku stało wiaderko z karmą. Pełen zachwytu dla uroku tego zakątka wsi, pośpieszyłem ku innym miejscom, być może związanych z Przybylskimi?




Dziś można dojechać do Głuchowa, które łączy się z Poznaniem, podążając ulicą Grunwaldzką do jej końca. W tym miejscu wjeżdżamy na ulicę Poznańską, która po wiadukcie nad autostradą A2 doprowadzi nas do wsi. 

Komorniki, kościół parafialny. 
Tego samego dnia, wracając do Komornik, wstąpiliśmy do kościoła parafialnego, do którego od zawsze Głuchowo należało. Stanął on w 1911 r. w miejscu starego XVI-wiecznego gotyckiego kościoła. Z poprzedniego zostało samo prezbiterium, w którym przy ołtarzu głównym chrzczeni byli moi przodkowie. Tak więc, stary ślad pozostał. W kruchcie świątyni wiszą marmurowe tablice, poświęcone ofiarom I wojny światowej oraz Powstania Wielkopolskiego. Wśród długiej listy poległych widnieją nazwiska Przybylskich i Kaczmarków. Przyklęknąłem w nawie głównej i pomodliłem się przez chwilę w intencji przodków. Wnętrze wywarło na mnie dość ponure wrażenie, może z racji patyny, pokrywającej ściany i półmroku tu panującego. Do świątyni zaczęli przybywać wierni na kolejną niedzielną mszę św. Heliodor zrobił kilka zdjęć i wycofaliśmy się z wnętrza. Dochodziła godz. 11:00.

Przykościelny mini cmentarz z XIX-wiecznymi grobami proboszczów komornickich.
Po południowej stronie kościoła znajdują się tuż przy murowanym opłotowaniu solidne groby trzech zasłużonych proboszczów, którzy zapewne udzielali sakramentów moim antenatom. Zaś obok, po drugiej stronie ulicy znajduje się stary dwór ziemiański, współcześnie zamieniony na dom komunalny. Wokół niego zachowały się widoczne ślady parku przydworskiego. Zaś po stronie wschodniej za kościołem, rozłożyła się w pięknej kępie zieleni solidna plebania. Zasięgnąwszy języka udaliśmy się na cmentarz parafialny, który znajdował się nieco w oddaleniu, w kierunku wschodnim, przy drodze głównej do Wrocławia.

Jeden z licznych pomników nagrobnych Przybylskich.
Po przybyciu na miejsce rozpocząłem poszukiwania grobów Kacpra (Caspra) Przybylskiego i Antoniny z Kaczmarków. Grobów starych kilka znalazłem, ale bez tych imion. Im dalej starej części cmentarza, tym grobów z moimi nazwiskami coraz więcej, ale niestety pradziadków nie znalazłem. Być może ich doczesne szczątki zostały przykryte innymi Kaczmarkami, bądź Przybylskimi. Będę musiał jeszcze raz tu przyjechać, a w ogóle poczynić szersze poszukiwania, opierając się o archiwa kościelne.

Marian Przybylski 


[1] Jacek Sobczak, Jeszcze słów kilka o „Szlaku Napoleona w Wielkopolsce”, [w:] „Przeglądzie Wielkopolski” nr 3/2006 (73).
[2] Ibidem