![]() |
Podwórze przy ul. Inowrocławskiej 1 - Strzelno na Kujawach. Od lewej, to ja 1952, Mama, Wojtek 1950, Michał 1947 i Grzesiu 1956 trzymany przez Mamę. |
Z tych najodleglejszych czasów, jakie ma pamięć utrwaliła, to czasy dzieciństwa, a szczególnie życia rodzinnego, tego około świątecznego. Może, dlatego, że wówczas w domu panował niesamowity ruch, dużo się działo, a szczególnym i oczekiwanym punktem dziennym stawał się moment otrzymywania prezentów. Każdy z nas był w roku trzykrotnie obdarowywanym. Najpiękniejsze były prezenty gwiazdkowe przynoszone przez Gwiazdora. Kolejne to z okazji imienin oraz te znajdowane w wielkanocnym gniazdku. Jak przez sen przewijają mi się inne obrazki tych najodleglejszych w czasie wydarzeń, a właściwie epizodów, sprzed pięćdziesięciu i kilku lat. Starczy, że przymknę powieki i przed oczyma staje mi obraz poranka i budzące mnie odgłosy łapczywie ciągnionego mleka z butelki przez małego Grzesia. W półśnie wyczekiwałem, kiedy niedopita reszta trafiała do mnie. Wówczas i ja kilkoma pociągnięciami opróżniałem butelczynę.
![]() |
W Ochronce u sióstr Elżbietanek (ze zbiorów Kazimierza Kowalskiego). |
Mama krzątająca się po sypialni i doglądająca nas już od wczesnych godzin rannych. Pobudka przed pójściem do ochronki prowadzonej przez siostry elżbietanki. Muska codziennie rano gotowana przez mamę, będąca naszym pierwszym posiłkiem. Wyjście dopołudniowe do sióstr, na zajęcia przedszkolne prowadzone przy kościele. Najbardziej lubiłem słuchać opowieści biblijnych, które z czasem przełożyły się na moje historyczne pasje. Wspólne śpiewanie, modlitwa oraz poznawanie żywotów Jezusa Chrystusa i Świętych Kościoła. Jasełka, w których grałem rolę pastuszka. Kolorowanki z mozołem wypełniane barwnymi kredkami olejowymi, często się łamiącymi. Zabawa w domu drewnianymi samochodzikami, klockami, bujanie na koniku na biegunach. To wypunktowanie wątków stanowi niejako tytuły większych obrazów, które składają się na moje najwcześniejsze dzieciństwo.
![]() |
Ochronka - zabawy w ogrodzie proboszczowskim (ze zbiorów K. Kowalskiego. |
![]() |
Ochronka - na pacu za rotundą Świętego Prokopa (ze zbiorów K. Kowalskiego). |
Pewnego ranka, po odmówieniu pacierza, dotkliwy ból zaczął promieniować po prawej stronie mego brzucha. Nie mogłem powstać z kolan. Tak oto znalazłem się po raz pierwszy w szpitalu. Szybka decyzja chirurga – operacja. Pamiętam jak zasypiałem wpatrzony w potężną lampę wiszącą nade mną. Lekarz kazał mi liczyć, zadając jednocześnie narkozę. Począłem gdzieś spadać, w jakąś otchłań. Przebudzenie, leżę na sali pooperacyjnej. Nakryty kołderką, nie mogłem się ruszyć. Jakiś ciężar przygniatał me nogi. Był to wałek wypełniony piaskiem, który krępował me ruchy, gdyż miałem nie ruszać się. Przeszedłem operację usunięcia wyrostka robaczkowego (ślepej kiszki). Bliznę mam po dzień dzisiejszy.
Pamiętnym dla mnie był dzień urodzin Hani. Było to 23 czerwca 1959 r. Przyszła w południe po nas ciocia Ania Jaśkowiak z Młyna. Zabrała naszą czwórkę: Michała, Antka, Wojtka i mnie. Tadziu z Grzesiem trafili do cioci Peli Piweckiej, piętro wyżej. Przy mamie została ciocia Ula, najmłodsza Jej siostra i akuszerka. Mama rodziła nas wszystkich w domu, nie jak dzisiaj kobiety rodzą w szpitalu. By zająć nas czymś, ciocia kazała nam zabrać graczki i pójść na pole, na seperaki i w ziemniakach przegracować oraz powyrywać zielsko. Zabraliśmy ze sobą wózek z Młyna, ciągniony za specjalny dyszel przez Michała i Antka. Ja z Wojtkiem siedzieliśmy w środku razem z narzędziami. W drodze powrotnej mieliśmy narwać zielonego dla królików. Na polu spędziliśmy resztę dnia. Kiedy przyszło wracać, usiadłem na boku wózka, gdyż był on wypełniony mleczem i trawą. Na wierzchu leżały narzędzia. Nagle bracia szarpnęli wózkiem, a ja straciłem równowagę i fiknąłem koziołka do tyłu. Upadłem na rękę tak nieszczęśliwie, że ją prawdopodobnie zwichnąłem. Spuchła mi ona i przy każdym ruchu pobolewała mnie. Ponoć darłem się w niebogłosy. Ale jakoś tam mnie udobruchano i zajechaliśmy na Młyn.
Przed ciocią nic się nie wydało i po zjedzonej kolacji kuzyni nasi Roger z Romanem zabrali nas do wielkiego pokoju na poddasze. Tam starsi zaczęli rozgrywać mecz w ping-ponga, czyli tenisa stołowego. Rywalizacja była zaciekła, kto wygrał nie pamiętam. Około 21:00 zjawił się po nas tata i uradowany oznajmił, że urodziła się nam siostrzyczka. Z wielką ciekawością pognaliśmy do domu. Z niedowierzaniem zaglądaliśmy do sypialni, gdzie mama leżała z maleńką Hanią. Mnie ciągle bolała ręka i po jej obejrzeniu ojciec zawinął ją w bandaż i zadecydował, że rano pójdę z nim do szpitala.
Kiedy następnego dnia przyszliśmy do szpitala, ojciec posadził mnie na ławce, a sam wszedł do gabinetu lekarskiego, po chwili wyszedł razem z lekarzem i obaj kazali mi czekać. Ojciec poszedł do swojego biura, gdyż był tutaj głównym księgowym. Czekając na decyzję, co ze mną przeżywałem katusze. Po chwili zjawił się lekarz i usłyszałem, jak rozmawia z jakimś mężczyzną w białym kitlu. Był to pan Podolski z rentgena, który patrząc na mnie powiedział medykowi, iż aparatura przygotowana i możemy prześwietlać. Na te słowa poczułem się, jakby grom we mnie strzelił. Panowie na chwilę znikli, a ja nie zastanawiając się dłużej wyrwałem z ławki i pędząc przez korytarz wybiegłem ze szpitala. Na narożniku przy Ośrodku Zdrowia zderzyłem się z jakimś mężczyzną i przeprosiwszy go, dalej pobiegłem do domu.
Na zapytanie mamy, co powiedział lekarz, odpowiedziałem, że już mnie ręka nie boli. Faktycznie ból przeszedł, nie wiedzieć od czego. Zapewne zwichnięcie naprawiło się w momencie mego zderzenia się z nieznajomym. Kiedy tata wrócił z pracy, zapytał mnie, dlaczego uciekłem. Pełen strachu wymijająco odpowiedziałem, że ręka już mnie nie boli, i że opuchlizna zeszła, a czekałem bardzo długo i myślałem, że lekarz o mnie zapomniał. Ojciec zganił mnie, obejrzał rękę i wszystko jakoś rozmyło się bez bólu.
Tradycje ochronki w naszej rodzinie sięgały dziecięcych czasów ojca. Początkowo siostry elżbietanki prowadziły ją przy ulicy Szerokiej w obecnym budynku stołówki gimnazjalnej. Tam chodził ojciec z wujkami. Mam nawet stare zdjęcie z wujkiem Marianem Strzeleckim, właśnie z przedwojennej ochronki. Po wojnie przeniesiono ochronkę na Wzgórze Świętego Wojciecha do zabudowań poklasztornych. Początkowo mieściła się ona na parterze plebani, a później na wikariacie. Dopołudniowe przebywanie w ochronce było swoistą formą zabawy dzieci, połączonej z podstawami nauki katechizmu. Tak więc, śpiewaliśmy pieśni, w których przewijały się motywy nabożne, piosenki radosne, uczyliśmy się na pamięć recytować wierszyki oraz wysłuchiwaliśmy opowieści biblijnych i wątków z życia Jezusa Chrystusa, szczególnie zaś z Jego okresu dzieciństwa.
Kiedy rozpoczęliśmy naukę szkolną, religia wróciła do szkoły. Uczyła jej pani Ryńska z ul. Stodolnej (obecnej Michelsona). Wówczas też zapisałem się do służby liturgicznej, byłem przez kilka lat ministrantem, podobnie jak moi bracia. Było to jeszcze przed Soborem Watykańskim, więc i obrządek mszalny i nabożeństwa odbywały się według starego obyczaju. Jako służba ołtarzowa mieliśmy obowiązek poznania ministrantury w języku (obrządku) łacińskim. Przewodniczył naszej grupie ministranckiej Kazimierz Kowalski z ul. Kościelnej. Z ministrantów najbardziej utkwił mi w pamięci Stanisław Wiśniewski, sąsiad z góry, który został później księdzem; Stanisław Gądecki, obecny arcybiskup, Metropolita Poznański; Andrzej Urbaniak, Andrzej Nowak, Andrzej Brożek z bratem, kuzyn Józef Nowak; Stasiu Dobrzyński z bratem Jankiem, obecnie księdzem; szwagier Andrzej Gabryszak, Kaziu Woźniecki, moi bracia Antoni i Wojciech oraz wielu innych. Ministrantury łacińskiej uczyli nas w domu Stasiu Wiśniewski i Stasiu Gądecki. Szczególną pieczę nad nami sprawowała wówczas ciocia Pela Piwecka. To ona pomogła mamie uszyć dla nas komeżki. Uczyła nas również godnego i właściwego zachowania przy ołtarzu i w trakcie sprawowania liturgii.
![]() |
Ministranci z kościelnym Szczepanem Kowalskim, ja siedzę od lewej. Stoi 2. od prawej Stasiu Wiśniewski, późniejszy proboszcz (zdjęcie ze zbiorów K. Kowalskiego). |
W tym czasie ciocia Pela dość często mawiała mamie, co to byłby za zaszczyt dla rodziny, gdyby jeden z chłopców został w przyszłości księdzem. Tak więc, obserwując nas zaczęła coraz częściej mówić, że tym wybrańcem powinienem zostać ja. Obiecała mamie, że na studia i na sutannę to ona da pieniądze, a także na wiele innych rzeczy. Po latach, mama przypominając zakusy cioci Peli względem mej przyszłości mówiła, że kiedy urodziłem się miałem ogromne problemy zdrowotne. Położną, która mnie przyjęła była siostra elżbietanka. Stwierdziła, że jestem bardzo słabiutki i potrzebuję dużo modlitwy. Wieczorem przyszła sprawdzić mój stan zdrowia i wówczas widząc mnie siniejącego przygotowała mamę na najgorsze. Rodzice czuwali nade mną modląc się rzewnie. Rano ponownie dom odwiedziła siostra elżbietanka z założeniem, że odszedłem. Jakie było jej zdziwienie, kiedy usłyszała płacz głodnego niemowlęcia. Obejrzawszy mnie stwierdziła, że kryzys minął i ma mi się na życie. Wydarzenie to ciocia Pela uznała za cudowne i jako pretekst do poświęcenia mnie służbie Bożej.
Ale tym, co utwierdziło ją w takiej opinii było moje osobiste spotkanie z Prymasem Tysiąclecia. Otóż, kiedy przybył on do Strzelna, mama z ciocią wybrały się na powitanie dostojnego gościa zabierając mnie ze sobą. Byłem niespokojny w wózku i dlatego mama wzięła mnie na ręce. Przechodzący w szpalerze Prymas, widząc płaczące dziecko podszedł do nas, wziął mnie w swoje ręce i trzymając powiedział: -Dostojny gość do ciebie, a ty go tak witasz? Ponoć na te słowa przestałem płakać i uspokoiłem się, a to wydarzenie zrobiło na cioci Peli piorunujące wrażenie. Ten moment był decydującym, by w późniejszym okresie około mej osoby ciocia pokładała nadzieje kapłańskie.
Wszystko urwało się z chwilą śmierci babci Woźnej. Jej pogrzeb był ostatnią mą posługą ołtarzową. Wszystko rozegrało się podczas ceremonii złożenia ciała do grobu. W procesji niosłem krzyż, zaś Wojtek z Antonim chorągwie żałobne. Wówczas z tęsknoty za babcią tak się spłakałem, że niemalże na oczy nie widziałem. Po pogrzebie, kiedy rozbierałem się z komży, oparłem krzyż procesyjny o grób i przez nieuwagę tak nieszczęśliwie stąpnąłem na niego, że złamałem go w połowie, czyli w miejscu złączenia. Stary był to i próchno z niego się posypało, a miejsce złamania wyglądało, jakby je ktoś przeciął. Wracając do kościoła niosłem go pod pachą w dwóch częściach, a mijający mnie ludzie pytali się, czy złamał się? Ja zaś odpowiadałem: - nie on jest składany. Po dotarciu na miejsce, chyłkiem złożyłem go w kaplicy Świętej Barbary i w długą, by nie spotkać się z kościelnym, panem Szczepanem Kowalskim.
Więcej razy już nie służyłem do mszy św., rozmywając marzenia cioci Peli o pójściu w służbę Bożą. Wkrótce też, moje młodzieńcze fascynacje skierowały się ku harcerstwu, a pośrednio ku mundurowi wojskowemu. Podczas bierzmowania, wypowiadając w myślach, kim chciałbym zostać w przyszłości, skierowałem prośbę o to, by Pan Bóg dopomógł mi w byciu dobrym oficerem Wojska Polskiego. Ale i to marzenie wkrótce się wypaliło i zastąpione zostało nowym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz