piątek, 20 grudnia 2019

Idą Święta!!!



Czym są święta Bożego Narodzenia dla Kujawiaka, Wielkopolanina czy szerzej jeszcze kreśląc krąg, Polaka, nie muszę chyba definiować. Gdybym to zrobił, zapewne byłaby ona zbyt sucha i powierzchowna i co najgorsza wyznaczona czasem, z którego wzięło się chyba najgłupsze z powiedzeń: „Święta, święta i po świętach". Wystarczy powiedzieć, że są wszystkim, co najmilsze, najpiękniejsze, najbardziej tajemnicze, a wówczas będziemy cieszyć się cudem przyjścia na świat Bożej Dzieciny, nawet w ostatnią godziną dnia świątecznego.

Przymykając powieki przed oczyma staje mi obraz dzieciństwa. Porównuję go z ostatnimi Świętami, które po prawdzie niewiele różnią się od tych sprzed lat, wiadomo, tradycja. Z tak zasnutymi powiekami wspominam babcię, mamę, tatę, braci i najmłodszą latorośl, siostrę, ale staje mi także obrazek cioci Peli, która była osobą samotną i święta zawsze spędzała z nami. Nie łączyły jej z nami żadne więzy rodzinne, po prostu tak ją nazywaliśmy. Rodzice darzyli sąsiadkę przyjaźnią rodzinną, a do tego wzajemnie się wspierali. My chłopcy we wszystkim jej pomagaliśmy, ja osobiście do końca jej dni opiekowałem się nią. Może, dlatego, tak wiele mi pozostawiła?

Pierwszym zwiastunem zbliżających się świąt były roraty, czyli msza św. wotywna o Najświętszej Maryi Pannie w Adwencie, które dawniej odprawiane były rano. Jako ministranci biegaliśmy z braćmi na nią przemiennie. Na kilka tygodni przed świętami mama zarabiała ciasto na pierniki. Stało on zasypane mąką, nakryte białym ręcznikiem przez kilka tygodni, a kiedy „przyszedł czas", dzielone na porcje i rozwałkowywane na płaty, z których wycinaliśmy przeróżne wzory. Do tego służyły specjalne foremki, które nadawały piernikowym ciasteczkom kształt: choinki, gwiazdek, księżyca, serduszka, katarzynek, rybki itp. Po wypieczeniu i wystudzeniu ogromne ich ilości ładowała mama do wielkiego blaszanego pudła, stanowiącego onegdaj opakowanie hurtowo sprzedawanej herbaty indyjskiej. Byśmy do świąt zawartości nie opróżnili ładowała to pudło na najwyższej półce w spiżarni. Dopiero na kilka dni przed Wigilią pierniki były lukrowane białą i czekoladową polewą. Wówczas też z ostatniej pozostawionej porcji ciasta piernikowego pieczony był piernik w całości. Po wystudzeniu, ciasto z blachy krojone było na cztery duże kostki, które z kolei przekrojone wzdłuż smarowane były powidłami śliwkowymi i gęstą konfiturą wiśniową. Po złożeniu, zalewane były polewą czekoladową i załadowane do spiżarki w specjalną szafkę ze siatki do przechowywania trwałych artykułów żywnościowych. Tak oto przygotowane, to najtrwalsze i pyszne ciasto oczekiwało świąt.

Po tej czynności mama przystępowała do sprzątania całego mieszkania. Zmieniała firany wcześniej uprężone na strychu w specjalnych ramach, myśmy w tym czasie odkurzali obrazy, portrety, z których najpiękniejszy przedstawiał naszą mamę oraz bibeloty i książki. W myciu pokoi - dwóch ogromnych z sypialnią i jednego mniejszego dziecięcego - pomagała mamie ciocia Ula, najmłodsza siostra mamy, która przychodziła również, co sobotę, by pomóc nas wykąpać. Następnie pastowała podłogi, które z kolei myśmy na zmiany froterowali. Pracą wymagającą wprawy było politurowanie wielkiego na 12 osób stołu. Na co dzień myśmy tego kolosa używali do gry w pingponga.

W międzyczasie dom nasz odwiedzał kościelny, wówczas był nim pan Szczepan Kowalski, powstaniec wielkopolski, weteran cudu nad Wisłą z 1920 r. oraz żołnierz września 1939 r. Legendarna to już postać, o której niejedno opowiadanie byłoby można napisać. Wizyta pana Szczepana zawsze wywoływała w domu poruszenie i nasz zachwyt na widok walizki przepasanej paskiem. Po jej rozpięciu ukazywały się naszym oczom bielusieńkie, różnych rozmiarów opłatki Bożonarodzeniowe. Największy nasz podziw budziły te duże opłatki, po kilka sztuk przepasane formą banderoli, na powierzchni, których przedstawione były scenki z narodzenia Chrystusa. Mama zawsze nabywała kilkanaście, dla każdego po jednym i kilka na zapas, dla ewentualnych gości. Dawniej kościelni sami wypiekali opłatki i z ich sprzedaży uzyskiwali dodatkowy dochód na podreperowanie swego skromnego budżetu domowego.

Kiedy w domu znalazły się już opłatki, trzeba było przygotować żłóbek pod choinkę. Wiadomo, że stary, papierowy nigdy się nie zachował. Jak tylko pamięcią sięgam to żłóbkiem zajmował się Antek, jak zwykliśmy nazywać starszego brata. Nadzór nad pracami ręcznymi sprawował najstarszy brat Michał. Udogodnieniem było otrzymanie gotowej matrycy od cioci Peli, która takie plansze, wypełnione figurkami i makietą szopki lub jaskini betlejemskiej, miała na składzie. Później to zadanie przejął Wojtek, a po nim ja, z kolei po mnie Tadziu i Grzesiu. Dodatkową atrakcją wykonanej już makiety żłóbka było podświetlenie szopki małą żaróweczką zasilaną płaską baterią.
  
Już na tydzień przed przyjściem na świat Bożej Dzieciny wszyscy starsi jak jeden mąż szli do spowiedzi. Przed wyjściem do kościoła należało przeprosić rodziców za popełnione grzechy bycia nieposłusznym. Każdy z nas podchodził do mamy i taty, i całował w podaną przez rodzica rękę wymawiając sentencję:
- Przepraszam za wszystkie grzechy i nieposłuszeństwa, przyrzekam poprawę!
Już po spowiedzi, lżejsi o wypowiedziane przy konfesjonale grzechy, z jakąś nieposkromioną radością wracaliśmy przez zaśnieżone miasto do domu.

Tak oczyszczeni mogliśmy przystąpić do planowania choinki, czyli przygotowania się do jej ubrania. Drzewko kupował ojciec, a później, po jego śmierci, kuzyn Roger Jaśkowiak, który pracował na wielkim tartaku w Miradzu. Żywa choinka świerkowa, za asygnatą prosto z lasu, po obsadzeniu stawiana była w pokoju stołowym, przy oszklonej witrynie pełnej porcelany i kryształów. Sięgała do sufitu i była tak ogromna, że mogliśmy się za nią schować. By ją ubrać trzeba było tę czynność wykonywać z drabiny. Starsi bracia, co roku dorabiali, lub naprawiali ogromnych rozmiarów kolorowy papierowy łańcuch, który był główną ozdobą choinki. Na jej gałązkach zawieszaliśmy barwne bombki, klejone papierowe aniołki, bałwanki, gwiazdorki, pierniki lukrowane, cukierki w kolorowych papierkach, jabłka i przypinane w specjalnych oprawkach wielobarwne, spiralnie kręcone, świeczki. Na sam koniec na szczycie choinki montowana była ogromna gwiazda z kitą i szklany, mieniący się wieloma kolorami czub.
 
Na dwa lub trzy dni przed wigilią pieczone były makowce zawijane i na blasze, z paseczkami ciasta ułożonymi na wierzchu na kształt skośnej kraty. Ciocia Pela w tym czasie piekła kruche i francuskie ciasteczka posypane cukrem, które w ogromnej części trafiały do naszej spiżarni. Dzień przed Wigilią pieczony był placek drożdżowy. Już kilka dni przed Wigilią kupowane były karpie. Wpuszczone do wanny z wodą, żyły jeszcze do przedostatniego dnia. Wówczas, wieczorem obrabiała je mama, dzieliła na dzwonki, soliła i pieprzyła, a następnie układała w kamiennym garnku, przekładając przemiennie warstwami przypraw: cebulą pociętą w talarki, gałązkami majeranku, listkami laurowymi. To były karpie do smażenia, zaś z wyłupionych łbów i kręgosłupa gotowana była zupa rybna. Tego przedostatniego wieczornego dnia moczone były suszone grzyby i groch, które przez noc pęczniały zwiększając tym samym swoją objętość.

W dzień Wigilii, już z rana po zjedzeniu śniadania w postaci rozdrobnionej pszennej bułki posypanej cukrem i zalanej gorącym mlekiem, pomagaliśmy mamie jak kto umiał w przygotowaniu wieczerzy wigilijnej. Część sprzątała, starsi palili w piecach i sprzątali całe mieszkanie, najmłodsi przypominali sobie ze śpiewników kolędy. Było, co niemiara opowieści, kto, co chciałby dostać od gwiazdora. Tata w pracy w szpitalu, przygotowywał się do bilansu, ciocia Pela w sklepie, który od lat przedwojennych prowadziła, pomimo ówczesnych niesprzyjających czasów na prywatkę. Handlowała dewocjonaliami, zabawkami i wszelaką galanterią. Ale najważniejsze działo się w kuchni.

Cóż to tam się nie wyczyniało, jakie stamtąd zapachy omiatały całe mieszkanie. Na sam przód mama gotowała kapustę z grzybami, kapustę z grochem i same grzyby. Następnie przygotowywała śledzie w oleju, śmietanie i zalewie octowej, tzw. rolmopsy - ojca ulubiona przekąska, robiła makaron łazanki, szykowała karpia do szarego sosu. I tutaj muszę się nieco zatrzymać, gdyż karp w szarym sosie to była nasza ulubiona i przez wszystkich pałaszowana potrawa. Otóż do jej przyrządzenia wybierało się największego karpia, który miał, co najmniej 3 kg. Po wypatroszeniu i wyłupieniu „ślepi", gotowało się go w bulionie warzywnym. Następnie na bazie tegoż bulionu przyrządzało się sos, który z nazwy był szary, a po prawdzie właściwy kolor nadawał mu karmel i przetarte pierniki. Poza już wymienionymi składnikami w sosie tym znajdowała się duża ilość pociętych na cienkie talarki migdałów i spora ilość rodzynków. Słodki, zagęszczony piernikami i śmietaną sos, nabierał właściwego smaku po zakwaszeniu z lekka cytryną, dosoleniu i popieprzeniu. Następnie karp, uprzednio wyłożony na półmisku, zalewany był tym pysznym gęstym sosem z górą migdałów i rodzynków. Pozostały sos zapełniał sosjerkę. Karpia w szarym sosie podaje się z łazankami obficie podlanymi sosem. Najlepiej smakował na drugi dzień, po odgrzaniu.

Oczywiście, daniem głównym, jeżeli o takim można mówić podczas kolacji wigilijnej, był zawsze karp smażony na średnio głębokim oleju, podawany z ziemniakami lub chlebem z dodatkami kapusty z grzybami i samymi grzybami suszonymi, wcześniej namoczonymi, podgotowanymi i przesmażonymi z cebulką. Początkowo dla nas dzieci najsmaczniejszą był zupa owocowa ze suszonych śliwek i gruszek z dodatkiem klusek pszennych. Dopiero później, jako nastolatkowie zasmakowaliśmy w grochu z kapustą, zupach grzybowej i rybnej oraz w śledziach podawanych na różne sposoby.
 
Po kolacji wigilijnej siadaliśmy wokół choinki i nucąc kolędy oczekiwaliśmy Gwiazdora. W tym samym czasie mama z ciocią Pelą zmywały naczynia. Kiedy ukończyły prace kuchenne mieszkanie nasze nawiedzał Gwiazdor wraz z pomocnikiem. Groźnym brodatym dziadkiem, jak tylko pamiętam, był zawsze sąsiad z góry, pan Józef Kapsa, o czym dowiedziałem się po latach, a jego pomocnikiem nasz kuzyn z młyna, Roger Jaśkowiak. Po ostrym egzaminie z mówienia pacierza i wyznaniu stopnia posłuszeństwa, przy którym niekiedy dostawało się razy dyscypliną, Gwiazdor z pękatego worka wydawał, po kolei od najmłodszego, pięknie zapakowane prezenty. Również pomocnik miał worek, a w nim prezenty od cioci Peli, która, jak tylko pamięcią sięgam obdarowywała nas książkami, które po dziś dzień mam w swoich bibliotekach.

Kiedy uporaliśmy się z prezentami oraz nabawiliśmy się, ponownie siadaliśmy do stołu. Mama podawała pierniki, ciastka i wszelkie ciasto, a do tego owoce, orzechy, cukierki i czekoladę. Słodkości te popijaliśmy kawą zbożową z mlekiem, starsi kawą prawdziwą i śpiewaliśmy radosne pieśni, pastorałki i kolędy. Daleko sięgając pamięcią, często przy okazji świąt wspominam babcię Woźną z domu Martins, która z racji swego pochodzenia nauczyła mnie, jak i moich braci śpiewać kolęd w jej rodzinnym języku niemieckim. Były to: „Stille Nacht“ i „O Tannenbaum“.

Już na półgodziny przed północą wychodziliśmy na Pasterkę - najcudowniejszą liturgię świąteczną, jeżeli można tak ja określić. Za ks. proboszcza Józefa Jabłońskiego Pasterka zaczynała się biciem dzwonów ze Wzgórza Wawelskiego, odtwarzanego z magnetofonu. Po jego ustaniu zapalały się światła w świątyni i chór Harmonia intonował gromkie „Bóg się rodzi moc truchleje..." Miejscem tym najbardziej obleganym był, pięknie wkomponowany w architekturę ołtarza św. Krzyża, żłóbek pełen figurek z wielką gwiazdą betlejemską nad nim zawieszoną. Dziwiliśmy się, skąd zimą żywa, zielona trawa gęsto okrywająca kompozycję żłóbka. Wówczas nie wiedzieliśmy, że to kościelny, Szczepan Kowalski, na kilkanaście dni przed świętami wysiewał spęczniałe i podkiełkowane zboże, które w cieple szybko porastało korytka i skrzynki.

Dziś, po latach, w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia udaję się z żoną na cmentarz i wszystkim naszym najbliższym, przy ich grobach cichutko śpiewam po jednej zwrotce ich ulubionych kolęd - babci i mamie zawsze „Stille Nacht", Marysi, Waldkowi, ojcu i dziadkom oraz cioci Peli na przemian kolędy polskie.
Ta stara świąteczna Bożonarodzeniowa tradycja towarzyszy mi po dzień dzisiejszy. Zastanawiam się jedynie, czy ona przetrwa, czy poniesioną zostanie w przyszłość przez nasze dzieci i wnuki, którym po dzień dzisiejszy ją przekazujemy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz