Swego czasu siostra moja Hania
zwróciła mi uwagę: - Na blogu to ty
o wszystkich piszesz, tylko nie o mnie, tak jakbyś siostry nie miał, tylko
samych braci.
Poniekąd ma rację, dlatego też, by
pokazać światu, że poza nami sześcioma chłopcami, rodzice mieli najmłodszą
latorośl, naszą siostrzyczkę Haneczkę, Hanię, Hankę, która, oficjalnie zapisana
została w metrykach, jako Anna Stefania Przybylska. Drugie imię, to ojciec
nadał na cześć swojej jedynej siostry, ukochanej Stefci. Ciocia Stefa, jak zwykliśmy
mówić, była moją matką chrzestną. A Hanię, by po macoszemu nie traktować,
wspomnę, że była i jest naszym rodzynkiem. Tak, jak myśmy się Jej w
dzieciństwie poświęcali, tak i Ona odwdzięczyła się nam po latach, roztaczając
nad chorą mamą wspaniałą opiekę. Kiedy wszyscy pozakładaliśmy rodziny, ona
zamieszkała z mamą.
Nasz dom rodzinny był nadal naszą
ostoją. Tutaj przychodziliśmy z okazji świąt i uroczystości rodzinnych -
Michał, Antoni i śp. Tadziu przyjeżdżali z dalszych stron. Zawsze gościnne progi
suto nas witały pysznymi wypiekami i tym wszystkim z jadła, co tradycją nazywam
i co staram się opisywać. Choć Hania kupiła sobie nowe mieszkanie, to nadal te
nowe ściany są, jakby te same z ulicy Inowrocławskiej. A wszystko to przez
klimat i atmosferę, które podczas spotkań wytwarzamy i które od siostry i
miejsc jej zamieszkania, promieniują. Ach ten klimat, te wspomnienia... Pisząc
o Wielkanocy, tej sprzed 50 lat, to samo napisałbym o tej sprzed 40, 30 lat,
czy współczesnej. Zachowaliśmy tradycję i ją też kultywuje nasza siostra,
Hania. Dlatego też czytając me wspomnienia, raz po raz zamieńcie naszą Mamę z
Haneczką i wszystko przebiegać będzie identycznie, jakby współcześnie, u naszej
Siostry.
Rozmawiając onegdaj z bratem
Antonim zostałem zagadnięty, czy równie, jak pisałem o Bożym Narodzeniu,
wspominając dzieciństwo, napiszę o tradycjach i zwyczajach wielkanocnych.
Oczywiście, że z zamiarem tym nosiłem się, bo jak tu nie wspomnieć tak pięknego
święta. Wielkanoc zawsze kojarzyła mi się z budzącą się wiosną, z ciepłym
podmuchem wiatru i nieśmiało kiełkującą zielenią. A samo przedświąteczne
krzątanie się po domu to zaiste przeganianie resztek zimy. Gruntowne pozimowe
porządki z myciem okien i zmianą okiennego wystroju, niosły ze sobą prawdziwą
wiosnę. Dodam, że w tym roku okna pomyła nam dziadkom wnuczka Nastusia.
Dzisiaj
rano niespodzianie zapukała do mych drzwi
Wcześniej
niż oczekiwałem przyszły te cieplejsze dni
Zdjąłem
z niej zmoknięte palto, posadziłem vis a vis
Zapachniało,
zajaśniało wiosna, ach to ty
Wiosna,
wiosna, wiosna, ach to ty... - zaśpiewałby Marek Grechuta.
Już to Środa Popielcowa niesie nam
okres 40 dniowego postu i czas przeżywania Męki Pańskiej. Czynimy to poprzez
modlitwę, zachowanie wstrzemięźliwości wszelakiej, nie tylko od trunków,
papierosów, używek, ale także w zachowaniu wewnętrznym, jak i zewnętrznym.
Uczestnictwo w Drodze Krzyżowej pozwala nam przeżywać dogłębnie cierpienie i
śmierć Chrystusa i właściwie przygotować się do Święta Zmartwychwstania
Pańskiego. Ten ostatni tydzień przed niedzielą Wielkanocną to czas szczególny.
Od dawien dawna nazywany Wielkim Tygodniem szczególnie wiąże nas w
uczestnictwie w liturgii, która szczytowego wymiaru nabiera w Wielki Czwartek,
Piątek i Sobotę.
U nas w Strzelnie od dwudziestu lat
zaprowadzony został zwyczaj czczenia pamiątki Męki Pańskiej już w tydzień
poprzedzający ten Wielki Tydzień. W piątek przed Niedziela Palmową, corocznie
odbywa się Misterium Męki Pańskiej, do którego młodzież starsza i stateczni już
parafianie przygotowują się kilka tygodni wcześniej, uczestnicząc w próbach
reżyserowanych przez księży wikariuszy. W tym roku patronat nad przygotowaniami
sprawował ks. Daniel Jabłoński. W piątkowy wieczór po zakończonej mszy św.
odbywa się Misterium. W kościele w prezbiterium lub w ogrodach norbertańskich
kolejno przedstawiane są sceny, które inauguruje Ostatnia Wieczerza Pańska;
następnie Ogrójec i rozmowa Syna z Ojcem, pojmanie Jezusa, sąd przed Piłatem i
skazanie Syna Bożego na Ukrzyżowanie. Już następne sceny Drogi Krzyżowej prowadzone
są ulicami miasta, do poszczególnych stacji wymalowanych przed laty przez
mistrza Jana Sulińskiego, któremu w tym dziele i ja pomagałem oraz Jerzy
Kwiatkowski. Procesja przebiega ulicą Kościelną, wokół Rynku i na powrót ulicą
Kościelną pod strzeleńskie świątynie (rotundę św. Prokopa lub bazylikę św.
Trójcy). Tam następuje Ukrzyżowanie. Ten żywy obraz z dwudziestoletnią tradycją
strzeleńską na trwałe wpisał się w kalendarz liturgiczny przygotowań do
Wielkiej Nocy. Warto w tym miejscu wspomnieć, że w rolę Chrystusa przed laty
wcielał się Sławek Tarczewski.
Niedziela Palmowa z okazałymi
palmami to również novum, jakie od kilkunastu lat wpisywane jest w kalendarz
wydarzeń kulturalnych, połączonych i w tym wypadku z kalendarzem liturgicznym.
Nowość ta polega na tym, że poszczególne środowiska budują kilkumetrowe palmy,
a są to: przedszkola, szkoły, stowarzyszenia i organizacje oraz rady sołeckie.
Przed laty było mi pisane zainicjować w Domu Kultury konkurs palm i pisanek
wielkanocnych, z czasem przeniesiony on został do kościoła i tam po dzień
dzisiejszy jest kultywowany. Jego rozmiary ograniczają się do parafii. Wykonane
ręcznie palmy są mieszaniną różnych kultur regionalnych, w których prym wiedzie
wzór palm kurpiowskich i wileńskich. Co zaś tyczy się naszego rodzimego
kujawskiego zwyczaju, to nijak się on ma do tych pięknych ogromnych rozmiarowo
palm, które od kilkunastu lat poczęły królować w przedświątecznym pejzażu. W
Niedzielę Palmową Wzgórze Świętego Wojciecha zamienia się w małopolską Lipnicę
Murowaną.
Palma wielkanocna, z jakiego by
regionu nie pochodziła zawsze jest tradycyjnym symbolem Niedzieli Palmowej,
która ustanowiona została przed wiekami na pamiątkę wjazdu Jezusa do
Jerozolimy. W Kościele obchodzona jest na tydzień przed Zmartwychwstaniem
Pańskim i wiąże się ze zwyczajem święcenia palm, znanym w Polsce od
średniowiecza.
Tradycyjne palmy wielkanocne
przygotowuje się z gałązek wierzby, która w symbolice kościoła jest znakiem
zmartwychwstania i nieśmiertelności duszy. Obok wierzby używa się również
gałązek malin i porzeczek. Ścinano je w Środę Popielcową i przechowywano w
naczyniu z wodą, aby puściły pąki na Niedzielę Palmową. W plecione palmy
wplatano również bukszpan, barwinek, borówkę, cis, czy widłak. W Wielką Sobotę
palmy są palone, a popiół z nich jest używany w następnym roku, kiedy w środę
popielcową ksiądz znaczy wiernym głowy popiołem.
Tradycja wykonywania palm
szczególnie zachowała się na Kurpiach oraz w Małopolsce w Lipnicy Murowanej i w
Rabce. W zależności od regionu, palmy różnią się wyglądem i techniką wykonania.
Swoją odrębność zachowały palemki wileńskie, które obecnie są najczęściej
święconą palmą wielkanocną. Niewielkich rozmiarów, misternie upleciona z
suszonych kwiatów, mchów i traw jest charakterystyczna dla okolic Wilna, skąd
przywędrowała do Polski kilkanaście lat temu, od razu zyskując ogromną
popularność. W Lipnicy i w Rabce rokrocznie odbywają się konkursy na najdłuższą
i najpiękniejszą palmę.
Z palmami wielkanocnymi wiąże się
wiele ludowych zwyczajów i wierzeń: bazie z poświęconej palmy zmieszane z
ziarnem siewnym podłożone pod pierwszą zaoraną skibę zapewnią urodzaj;
poświęcona palma chroni ludzi, zwierzęta, domy, pola przed czarami, ogniem i
wszelkim złem; połykanie bazi zapobiega bólom gardła i głowy, a sproszkowane
kotki dodawane do naparów z ziół mają moc uzdrawiającą; uderzenie dzieci witką
z palmy zapewnia zdrowie; ponoć krzyżyki z palmowych gałązek zatknięte w ziemię
bronią pola przed gradobiciem i burzami; poświęconą palmą należy pokropić
rodzinę, co zabezpieczy ją przed chorobami i głodem; poświęcone palmy
wystawiane podczas burzy w oknie chronią dom przed piorunem, itd.
Okres Świąt Wielkanocnych na
Kujawach, podobnie, jak w całej „Polszcze" zaczyna się Niedzielą Palmową.
Tak, jak po kraju, i u nas robiono palmy i niesiono je do poświęcenia w
kościele. Nasze rodzime kujawskie palmy w porównaniu z wieloma innymi regionami
nie były zbyt ozdobne. Pozbawione były tej wykwintności, jaka dzisiejsze palmy
cechuje. Były to gałązki wierzby z baziami związane tasiemką lub wstążeczką z
dodatkiem, choć nie zawsze, gałązki trzciny i borówki. Już jako dzieci
biegaliśmy z wczesną wiosną po okolicznych polach podpatrując cud wiosny.
Często wyprawialiśmy się dalej, w lasy miradzkie i nad jeziora w Łąkiem i
Ciencisku. Przeważnie wyprawa na „Łapusa" kończyła się przyniesieniem do
domu bazi i palm wierzbowych. Ciocia Pela robiła z palm bukiet, przepasywała
wstążką niebieską lub czerwoną i w Niedzielę Palmową niosła na Sumę, na
dziesiątą, do kościoła. Poświęcony bukiet przynosiła do domu i stanowił on
ozdobę stołu podczas świąt. Kiedy bazie zaschły, nigdy nie lądowały w
śmieciach, zawsze były spalane w „kachloku" (piecu kaflowym).
W wielkim tygodniu dniami
szczególnymi były trzy ostatnie dni. W Wielki Czwartek wszyscy szliśmy do
kościoła na wieczorną uroczystość Ostatniej Wieczerzy Pańskiej. W tym dniu była
to jedyna msza św. Ale również w tym dniu zaczynały się kulinarne przygotowania
do świąt. Corocznie mama poświęcała przedpołudnie na pieczenie kruchych
ciastek, którymi zapełniała wielkie blaszane pudło po herbacie. Kolejnymi
wypiekami były babki piaskowe w korytku i okrągłej, karbowanej, a do tego
kamionkowej formie. Również przygotowywała spody pod mazurki i biszkopt na
tort. Lukrowanie bab, nadziewanie i dekorowanie tortu i mazurków oraz sernika
upieczonego w piątek następowało w sobotę, wczesnym rankiem. W czwartek po
południu mama mieliła i przyprawiała mięso na białą kiełbasę, którym po
przyjściu z kościoła napełniała flaki. Później wisiały pęta na drążkach,
roznosząc woń po całym mieszkaniu. Również w tym dniu bejcowała mięsiwa,
przygotowując do piątkowego pieczenia. Obecnie moja małżonka Lidziunia piecze niemniej pyszne ciasta: przewspaniały sernik, babkę piaskową i mazurka - pychoty, a w tym roku mazurek będzie większy bo zamówił sobie połówkę nasz wnuczek Waldemar. To co jeszcze wyczarowują jej magiczne rączki, to galart, czyli zylcę i sałatkę warzywną...
W piątek do południa wszyscy
szliśmy do spowiedzi. Z kartkami w ręku kolejno podchodziliśmy do mamy z prośbą
o przebaczenie nam występków - grzechów - i całowaliśmy Ją w dowód skruchy w
rękę. Pamiętam, jak mama uśmiechając się, wycierała w fartuch dłoń i ze słowami
- żałuj za grzechy, podawała ją do ucałowania. Dziś tego zwyczaju już chyba
nikt nie stosuje, a przecież było to takie piękne.
W dniu tym w domu naszym
przygotowywane były wszystkie mięsiwa. Tak, więc wcześniej nasoloną szynkę
należało opłukać i silnie związać dratwą na wzór siatki. Następnie gotowało się
ją z dodatkiem przypraw, tyle godzin ile kilogramów ważyła. Po ugotowaniu
lądowała ona w kadzi z zimną wodą, a mama tłumaczyła nam pytającym się,
dlaczego? - by zachować jej soczystość. Już w trakcie przygotowywane były
mięsiwa do pieczenia. Ojciec uwielbiał wołowinę w całości. Mama słuszny kawał
takiego mięsa szpikowała słoniną, soliła, pieprzyła - bez tych współczesnych
przypraw do mięs - kładła do brytfanny na rozgrzany tłuszcz i opiekała. Później
dusiła z dodatkiem czosnku i cebuli, pod szczelnym przykryciem. Kolejnym
mięsiwem była karkówka zwinięta w baleron i podobnie, ale bez słoniny, pieczona
i duszona. Omastą całości był wyśmienity pasztey z dziczyzny, niestety, dziś
choć bracia moi polują zbyt często dziczyzny nie zajadam, ale raz w kwartale i
owszem. Cóż, nie są Oni tzw. mięsiarzami, jeno myśliwymi z kodeksem za
"Pan Brat". Ale pasztet zrobię, będzie pychota - mieszany z sarniny
od Michała z zeszłego roku i wieprzowiny. Wiem, że bardzo dobry pasztet robią
moi bracia - jadłem, palce lizać. Niemniej wyśmienity pasztet robi Marcina
Juniora teściowa, Ela z Białegostoku - z dodatkiem żurawiny.
Mama miała tak zaplanowaną pracę,
że między tymi mięsiwami, jeszcze znajdowała czas na zrobienie pysznej
„zylcy", czyli galartu z golonek. Do zastygnięcia, zylca wylewana była do
okrągłej formy od babki piaskowej. Zylcę polaną octem w dużych ilościach
połykał tata, jako przekąskę pomiędzy posiłkami. W tym czasie starsi bracia
tarli chrzan w korytarzu przy sztucznie wywołanym przeciągu. Natrzeć musieli
tej przyprawy cały słój, a już samym jego doprawieniem zajmowała się mama.
Kilka dni wcześniej, wysiewana była gorczyca na ligninie i robiona była ćwikła,
czyli ugotowane, obrane i pokrojone w plastry czerwone buraczki, ściśle ułożone
w weckach, a następnie zalane kwaśno-słodką zalewą: lekko osolona i osłodzona
gotująca woda z dodatkiem ziela angielskiego, listka bobkowego, cebuli, korzenia
chrzanu i octu. Był to nieodzowny dodatek do mięs na zimno. Dziś najlepszą
ćwikłę robi brat Grzegorz.
W piątek, wcześnie rano, mama
zakradała się do sypialni i uchylając pierzyny, wybijała na naszych nogach
„Boże Rany". Ten manewr nie ominął nikogo, nawet ojca. Wołając: Boże Rany,
Boże Rany niemiłosiernie witkami śmigała po naszych nogach, przy okazji
sprawdzając: - Maryś znowu nóg nie umyłeś! Cały dzień pościliśmy. Rano chleb z
marmoladą i czarna kawa zbożowa, na obiad polewka, wieczorem herbata i chleb z
dżemem. Mama z tatą w ogóle nie jedli w tym dniu, jedynie pili kawę zbożową.
Wieczorem wszyscy obowiązkowo do kościoła na liturgię i do Grobu Pańskiego. Po
powrocie, jak starczyło czasu, to jeszcze robiliśmy - mama lub któryś ze
starszych braci - baranka z dwóch osełek masła.
W sobotę rano z kuchni ulatniał się zapach parzonej białej kiełbasy. Na tym
wywarze, jak i na wcześniejszym z gotowanej szynki, mama przygotowywała
świąteczny żur z jajcem na twardo i plasterkiem szynki. Już wówczas, przed 50.
laty w sobotę święconkę nosiliśmy do kościoła w ogromnym koszyku wiklinowym.
Ale wcześniej z rana rodzicielka ciachała warzywa na sałatkę, gdyż bigosu nie
gotowaliśmy na Wielkanoc. Wielkanoc to zimny stół, wyjątek stanowił żurek na
ciepło, gorąca biała kiełbasa i jajca na miękko. Te na twardo, gotowane były w
sobotę w łupinach od cebuli, dawało to jasnobrązowy kolor. Kilkanaście
ugotowanych bez barwienia jaj służyło nam do wykonania różnymi technikami przecudnych
pisanek. A były to jajca kolorowane farbkami wodnymi, kredkami pastelowymi i
wyklejane kolorowymi bibułkami. Najpiękniejsze pisanki wychodziły spod pędzla
mamy, malowała je po mistrzowsku.
Pomimo tych zapachów i krzątaniny,
post nadal obowiązywał, nawet po poświęceniu jadła, czyli tzw. święconego.
Kiedy już nastał zmrok, wszyscy jak jeden mąż zasiadaliśmy do stołu i kleiliśmy
pudełka na prezenty, jakie to wówczas w nocy, a właściwie nad ranem przynosił
do domu naszego „Zając". Kartoniki te mościliśmy siankiem wykonanym z
drobniutko pociętej zielonej krepy i bibuły. Były to tzw. gniazdka, które
następnie składaliśmy w różnych, ale widocznych zakamarkach, po to by rano
odkryć w nich wszelakie słodkości: cukrowe zajączki, kurczaczki, jajeczka,
czekolady, batony itp. słodkości.
Ale, zanim do tego doszło, starsi
bracia i rodzice chodzili na rezurekcje, czyli uroczystą, pierwszą z rana mszę
św. z procesją. Po mszy św., kiedy obywatelstwo opuszczało kościół z tyłu za
Prokopem (rotunda pod wezwaniem tegoż świętego) odbywał się harmider niebywały.
Kilkoro mężczyzn odpalało ładunki karbidu (gazu powstałego z mieszaniny wody i
kamienia karbidowego) nagromadzonego w specjalnie przygotowanej puszce.
Detonacjom towarzyszył silny huk!
Po przybyciu z kościoła mama, przy
naszej pomocy szykowała śniadanie wielkanocne. Myśmy zastawiali ogromny
dwunastoosobowy stół świąteczną zastawą, a następnie: galartami, mięsiwami na
zimno, szynką gotowaną, jajcami na twardo, sałatką, barankiem z masła, pięknymi
okrągłymi chlebami ćwikłą i innymi dodatkami. Wszystko udekorowane było
„grynszpanem", jak zwykliśmy nazywać gałązki zimozielonego bukszpanu. W
kuchni parzyła się biała kiełbasa i parówki dla najmłodszej dziatwy; podgrzewał
się żur i gotowały się pięciominutowe jajka na miękko. Oddzielny ośmiokątny
stolik brydżowy załadowany był ciastami: tortem, mazurkami, sernikiem, babami
silnie lukrowanymi, ciasteczkami i czym tam się jeszcze dało. Kiedy siadaliśmy
do stołu, wszyscy czekali, aż mama obierze jajko podzieli je na drobne kawałki
i wszystkich, niczym Bożonarodzeniowym opłatkiem, poczęstuje z życzeniami
Wesołego Alleluja! Bezwzględnie odmawialiśmy modlitwę: Pobłogosław Panie
Boże nas i te dary, które z twej szczodrobliwości spożywać mamy Amen.
W ruch szły noże i widelce, w pierwszej
kolejności pałaszując ciepłe potrawy, zimne zostawiając na później. Obiadu w
tym dniu nie wystawialiśmy. Stół stał cały dzień zastawiony smakowitościami,
jeno podchodziło się do niego i pojadało: zimne mięsiwa z sosami tatarskim i
majonezem oraz z dodatkiem ćwikły; szynkę z chrzanem, podobnie białą kiełbasę;
no i oczywiście ciasta wszelakie.
Wielkanoc kończyła spożywanie żuru
„kroszonygo hoczykim", jak mawiała nasza sąsiadka z podwórza. Kiedy
onegdaj zapytałem się jej: - Sąsiadko, a jaki to jest ten żur? Wówczas pokazała
mi. Do gotującej się wody, z lekka osolonej, wlewało się zakwas z żytniej mąki
wcześniej uczyniony. Gdy ten połączył się z wodą i przybrał właściwą
konsystencję dla zup zagęszczonych, wkładało się do gara pogrzebacz do białości
w palenisku rozżarzony. Jego zetknięcie z żurem powodowało wybicie się tłustych
oczek powstałych z wytrącenia się białka z przefermentowanej mąki żytniej.
W tym roku śniadanie wielkanocne spędzamy sami, we dwoje, ja i moja Perełeczka. Oczywiście goście zawitają i będzie się świątecznie działo...
Alleluja dziś śpiewamy,
Bogu cześć i chwałę dajmy,
Bo zmartwychwstał nasz Zbawiciel,
Tego świata Odkupiciel.
Zdrowia, radości i powodzenia
To są najszczersze nasze życzenia.
Na stole święcone, a obok baranek,
Koszyczek pełny barwnych pisanek
I tak znamienne w polskim krajobrazie
W bukiecie srebrzyste, wiosenne bazie.
Zielony barwinek, fiołki i żonkile
- Barwami stroją uroczyste chwile.
W dom polski wiosna wchodzi na spotkanie,
Gdy wielkanocne na stole śniadanie.
Radosnego, wiosennego nastroju,
miłych spotkań w gronie Rodziny i wśród przyjaciół
oraz cennych prezentów od zajączka
z okazji Świąt Wielkanocnych
życzą ...
Marian z żoną Lidią