środa, 16 lutego 2011

Poszukuję potomków Kazimierza i Marii z Chełminskich

Jak w każdej rodzinie, tak i w dziejach mojej rodziny znajdują się białe plamy. Borykam się szczególnie z odszukaniem potomków mego wujka, Kazimierza Przybylskiego. Otóż Kazimierz był bratem mego ojca, trzecim z kolei dzieckiem Marcina i Marianny z Jagodzińskich, Przybylskich. Ja wujka nigdy nie poznałem, gdyż zmarł on na 9 lat przed moim przyjściem na świat. Też nigdy nie dowiedziałem się, co stało się z Jego żoną i córką.

Wujek Kaziu urodził się 27 lutego1908 r. w Strzelnie. Edukację zakończył na Publicznej Dokształcającej Szkole Zawodowej w Strzelnie ucząc się zawodu obuwnika. Praktyczną naukę zawodu pobierał u swego ojca, mistrza szewskiego Marcina Przybylskiego. Miał po dziadku przejąć interes rodzinny, czyli cieszący się znakomitą marką wśród zasobniejszych portfeli strzelnian, zakład szewski. Dziadek interes prowadził do śmierci, tj. do 1942 r.

Już od najmłodszych lat, Kaziu – jak nazywano Go w rodzinie – pałał nieskrywaną miłością do futbolu, czyli piłki nożnej. Kiedy nieco podrósł, a miał wówczas 14 lat, namówił swego starszego brata Ignacego – mego, wówczas 16-to letniego, ojca – by ten założył wraz z kolegami klub futbolowy. I stało się, że Ignacy wraz z kumplami z miejscowego „Sokoła” utworzyli w Strzelnie w 1922 r. piłkarski klub sportowy przy Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”. Klub nosił nazwę Towarzystwo Gimnastyczne Sokół-Strzelno i patronat nad nim sprawowało starostwo w Strzelnie poprzez opiekuna Edmunda Głuszka – urzędnika starostwa. Klub był członkiem Poznańskiego Związku Okręgowego Piłki Nożnej i istnieje po dzień dzisiejszy, a ojca wymienia się na kartach kronik, jako współzałożyciela. Z czasem okazało się, że wujek Kaziu jest najlepszym w Strzelnie piłkarzem. Znalazł, wśród swoich najbliższych zapalonych kibiców, jak chociażby swoją siostrę – czwartą i najmłodszą latorośl Przybylskich – Stefanię, którą nazywał Stefcią.

Wujek 11 października 1938 r. zawarł związek małżeński z Marianną Chełminską urodzoną 11 września 1914 r. w Dochanowie w powiecie żnińskim. Marianna mieszkała wraz z rodzicami w Strzelnie przy ulicy Miradzkiej 5, w budynku kolejowym. Była córką Jan Chełminskiego, urzędnika kolejowego i Katarzyny z Łuczków. Po ślubie młodzi zamieszkali w kamienicy przy ulicy Inowrocławskiej 1, czyli w domu, w którym później my mieszkaliśmy. Kamienica ta należała onegdaj do Barczykowskich, którą sprzedano rzeźnikowi Nyce, a następnie Moszkowskim z Poznania. W imieniu Moszkowskiego kamienicą zarządzał dyrektor KKO Duszczak. W 1938 r. mieszkanie po Duszczaku, czyli cały parter zajęli Kazimierzostwo Przybylscy. Wraz z umową najmu (3 pokoje, kuchnia, spiżarka, łazienka oraz piwnica i strych) ciocia Marianna została zarządcą tej i przyległej kamienicy, z wpisaniem pełnomocnictw do księgi wieczystej tychże nieruchomości. Małżonkom urodziła się córeczka Jolenta (Jolanta) Wacława Przybylska. Na świat przyszła 29 listopada 1938 r. w Strzelnie, zaś formalności tyczące się Jej urodzenia dokonał mój ojciec Ignacy Przybylski, który był pracownikiem Zarządu Miejskiego.

W czasie okupacji wujek Kaziu pracował razem z dziadkiem Marcinem w warsztacie rodzinnym, jednakże sytuacja rzemiosła była na tyle krytyczna, że ledwo dziadek zarabiał na siebie i babcię. Wujek dostał nakaz pracy w Cukrowni Janikowo, dokąd dojeżdżał rowerem, lecz kiedy mu go władze okupacyjne skonfiskowały począł chodzić do pracy na pieszo, pokonując dziennie około 35 km w obie strony. Najgorsza była zima. Podczas tej z 1942/43 nabawił się przeziębienia i to takiego, które wywołało chorobę płuc, a w konsekwencji śmierć. Zgon nastąpił 2 sierpnia 1943 r. Wujek został pochowany w Strzelnie na starym cmentarzu, obok rok wcześniej zmarłego ojca – dziadka Marcina.

Zimą 1944/45 r. babcia Marianna Przybylska przeprowadziła się do synowej, wdowy po Kazimierzu. Łatwiej było ogrzać jedno mieszkanie i wzajemnie utrzymać się, tym bardziej, że zamieszkał z nimi również najstarszy syn Leon wraz ze swoją rodziną, tj. małżonką Anielą z Wiśniewskich i synkiem Jackiem. Po wyzwoleniu Strzelna i powrocie ojca z obozu koncentracyjnego, ciocia Marianna wraz z córeczką Jolentą (Jolantą) Wacławą opuściła rodzinę i wyprowadziła się ze Strzelna. Wiem tylko, że wyjechała na tzw. Ziemie Odzyskane, ale do jakiej miejscowości – niestety nie wiem.

Jednakże, poszukując w różnych dostępnych źródłach w końcu trafiłem na pewien ślad, który okazał się spóźnionym, gdyż moja kuzynka Jolenta – Jolanta, jak się okazało z innych akt – zmarła w 2001 r., a mieszkała w Kostrzynie nad Odrą. Chciałbym poznać jej powojenne dzieje, dlatego za pośrednictwem tej rodzinnej strony – bloga, chciałby dotrzeć do potomków Jolanty z Przybylskich, córki Kazimierza i Marianny (Marii) z Chełminskich. Z najbliższej rodziny tylko o niej nie posiadam żadnych informacji. Co się działo z Marią i Jolantą po wyjeździe ze Strzelna, po 1945 r.?

Mój adres dla rodziny: marian-strelno@wp.pl

sobota, 12 lutego 2011

Moje dzieciństwo - cz. 2 - Opowiadanie: Zając

Przeglądając starą kronikę szkolną, na wyżółkłych kartkach zawierających w najstarszej części opisy sięgające nawet połowy XIX w., wyczytałem, że zimy onegdaj były bardzo uciążliwe. Bliżej czasom mego dzieciństwa równie ciężką, a do tego pamiętliwą, była zima 1962/63. Zapisała się ona nie tylko na kartach kroniki, ale również w mej pamięci. Rozpoczęła się już pod koniec listopada, zaś pod koniec grudnia nastały silne mrozy. W styczniu i lutym spadł obfity śniegi, a zawieje usypały tak ogromne zaspy, iż ustał całkowicie ruch kołowy i regionalny kolejowy. Strzelno i okolice zostały odcięte od świata. Dla nas dzieciarni, z jednej strony frajda z przedłużających się ferii zimowych, zaś z drugiej strony, troska o dziko żyjące zwierzęta. A że wielką miłością darzyliśmy naturę, dlatego też dbaliśmy o nią na każdy dostępny sposób.


Zając towarzyszył nam od samego dzieciństwa i to w polu, w lesie, podczas polowania
i naganki, a także w spiżarni i na półmisku.


Był styczeń 1963 r. Śnieg sypała od kilku dni, do tego wiatr wschodni zacinał niemiłosiernie. Prawdziwa zima stulecia - mówiła ciocia Pela, która codziennie po zamknięciu sklepiku zachodziła do nas, by ogrzać się przy gorącym kaflowym piecu. Przy okazji plotkowała z mamą i nam opowiadała ciekawe, usłyszane od klientów, historyjki. Tego dnia weszła zatroskana i już od drzwi utyskiwała, co stanie się z tymi biednymi sarenkami i zajączkami, którym śnieg przykrył oziminy? Wówczas Wojtek, Jej chrześniak, zadał pytanie: - A może jutro z rana po kościele pójdziemy do lasu i zobaczymy ile siana mają zwierzęta w paśnikach?

Miałem skończone zaledwie 10 lat, starszy brat Wojciech 12, Antoni 14 i najstarszy Michał 15 lat. Dwóch młodszych braci: Tadziu o 2 lata, Grzesiu o 4 i siostra Hania o 7 lat, mieli swój świat baśniowy, pełen zabawek, bajek kolorowych i maminych opowieści. Zaś my starsi oczytani w przyrodzie, z zasobnej domowej biblioteczki, znaliśmy już ten swoisty dla chłopców zew leśnych ostępów. Przywódcą naszej grupy był Antoni, pseudonim „Flaps”, a jego zacięcie do natury i przebywania na jej łonie, również i nas zaraziło. Najstarszy Michał ps. „Kichel”, był typem samotnika, może i dlatego kręcił się wokół naszej grupki, pilnie przypatrując się zachowaniom młodszych braci. Wojtek ps. „Kieła” i ja ps. „Kaczor”, stanowilismy parę „wyżłów”, cechujących się wścibstwem i rozbieganiem, skoro tylko poczuliśmy zew wolności.

Ten obraz, to obraz naszego dzieciństwa.


Owej pamiętnej zimy, po powrocie z jednej z porannych mszy świętych, do których służyliśmy, jako ministranci, usłyszeliśmy z ust Antka, iż idziemy do lasu dokarmiać zwierzynę. Ojciec był już w pracy, zaś mama zmęczona przedłużającymi się feriami i ciągłą ciżbą domową, po udzieleniu nauk bezpiecznego zachowania, wydała nam zezwolenie, warunkując je powrotem przed zmierzchem. Szybko zjedliśmy po pełnym talerzu gorącej muski[1] i zaopatrzeni w pajdy chleba, ciepło ubrani oraz opatuleni szalami wełnianymi, wyruszyliśmy do lasu.

Do najbliższej ściany sosnowych miradzkich ostępów mieliśmy w linii prostej około 2km. Droga wiodła przez Laskowo, dawny, rozsypujący się folwark Szwarców, zwany również „Szwarcówką”, którą pokonaliśmy w niespełna godzinę. Było ciężko, gdyż co rusz na przeszkodzie stawały nam zaspy. Do tego, poranne słońce zaczynało przebijać się i oślepiało nas niemiłosiernie. Naszą uwagę w bezpiecznym brodzeniu w śniegu rozpraszały umykające spod mijanych miedz i rowów zające, których wówczas liczyliśmy w dziesiątkach. Już za miastem z daleka majaczył nam cel pierwszego etapu. Śródpolna stodoła z otwartymi bocznymi ścianami, wypełniona słomą i sianem. Na chwilę zatrzymaliśmy się bacząc na ruszające się wokół niej plamy. Kiedy już wzrok nasz oswoił się ze słonecznym odbiciem, zauważyliśmy stado saren skubiących siano, zaś z drugiej strony, nadchodzące od lasu stado saren z przewodzącym im jeleniem.

Z opowiadania znaliśmy wilki.


Nagle zza ściany drzew wyleciał z wielkim hukiem samolot myśliwski – z niedalekiego lotniska w Powidzu – i spłoszył stadka pasących i zbliżających się do stodoły, zwierząt. Czmychnęły wystraszone, chowając się w niedalekim zagajniku. Zaś na niebie, po hałaśliwej maszynie, ostał się jeno biały warkocz. Kiedy podeszliśmy pod śródpolny magazyn, dało się zauważyć kilkaset świeżutkich śladów po zającach, sarnach i jeleniach. Za stodołą, od jej strony południowej, liczne ślady porytego wału śnieżnego. To kopiec z ziemniakami, do którego próbowały dostać się w nocy dziki. Ale okryty grubą warstwą zmarzniętej ziemi, nie wpuścił wygłodniałej watahy do swego wnętrza. Michał z  Antkiem zaczęli odgadywać, które ze śladów pozostawionych na śniegu należały do saren, do łań, jeleni, a które do dzików i zajęcy. Ja z Wojtkiem pilnie wsłuchiwaliśmy się w ich wskazówki, starając się zapamiętać, czym różnią się jedne od drugich. Dla mnie niezapomnianym było tłumaczenie mi cech charakterystycznych dla śladów zająca. Wówczas dowiedziałem się, co to znaczy omyk, a co skoki i słuchy. Starsi bracia znali już te pojęcia, gdyż często brali udział w polowaniach na zające - będąc w nagance - z udziałem wujka Pawła z Bydgoszczy. Był on młodszym bratem naszej mamy i za każdym razem, kiedy przyjeżdżał na polowania do Strzelna, zawsze dystansował w celności oddawanych strzałów pozostałych myśliwych. Doktor Abramczyk wówczas mawiał po takich polowaniach do ojca: - Panie Ignacy, znowu szwagier został królem.

Kiedy wujek był już starszy, to razu pewnego opowiedział memu synowi krążącą wśród myśliwych anegdotę. Mówił do Marcina, że pośród tutejszymi zającami, jest stara kocicha, dzięki której zachowały się jeszcze resztki tych zwierząt. Za każdym razem kiedy naganka płoszy je, ona, najmłodsze i trzęsące się ze strachu, skupia wokół siebie i wyprowadza bezpiecznie z obławy, przekonując je, że muszą biegnąć za nią prosto w ogień, kierując się na starego Woźnego. Tłumaczy przy tym młodzieży, że już od kilku lat udaje się jej wychodzić z opresji, kierując się zawsze na tego jednego, starego myśliwego, który, jak doświadcza stracił ostrość swego wzroku i niedowidzi, a strzela dopiero wtedy, kiedy przebiegając obok niego puszczam mu pozdrowienie - „Darz bór”.  

Bywało, że budziłem się z okrzykiem: wilk mi sie śnił.


Zgarnęliśmy rozciągnięte siano w duże snopki i przewiązawszy je szalikami, ponieśliśmy ze sobą. Kiedy dotarliśmy już do okrytego puszystym białym kobiercem, lasu, poczuliśmy się, jak w baśniowej krainie. Antek zwrócił nam uwagę, byśmy wypatrywali wnyków i sami ich nie likwidowali, tylko oznaczali do wspólnego ich rozbrojenia. Wyznaczył nam również trasę dalszego marszu. Naszym celem była polana z ogromnym paśnikiem, znajdująca się nieopodal kanału łączącego Jezioro Ostrowskie z Gopłem. Rozstawiliśmy się w tyralierę niczym naganka i ruszyliśmy ku kanałowi.

Brodząc w śniegu, zagłębiałem się w las z uwagą obserwując flanki, by nie stracić z pola widzenia braci. Nagle z zagajnika wyskoczył koziołek. Zrobił kilka susów i zatrzymał się przed nami. Myśmy w tym momencie zastygli w bezruchu, niczym sople lodu. Nie wyczuł nas, gdyż lekki wiatr powiewał z jego kierunku. Gdyby było odwrotnie, czmychnąłby dawno, a nie rozglądał uważnie. Serce zaczęło mi łomotać na ten piękny widok. Obrazek niczym z kroniki filmowej. Nie wiem, jak długo to trwało, może kilka sekund, a może kilka minut. Koziołek począł się oddalać, chowając się ostatecznie za ścianą drzew. Pierwszy odezwał się półszeptem Wojtek, mówiąc: - szkoda, że nie mamy aparatu, byśmy zrobili fajne zdjęcie.

Z dzikami, to my się od małego oswoiliśmy.


Wówczas padł pomysł, by kupić aparat fotograficzny. Zastanawialiśmy się skąd wziąć pieniądze. Propozycja Antka, aby zebrać makulaturę, złom i flaszki, i odstawić do punktu skupu, spotkała się z aplauzem. W kilka miesięcy później mieliśmy upragniony aparat, którego obiektywem udało się nam uchwycić kilka ujęć z sarnami i dzikami, ale zrobione z takiej odległości, że trzeb było lupy by dostrzec te zwierzęta.   

Ruszyliśmy dalej, zagłębiając się coraz bardziej w las. Nagle usłyszeliśmy głos Michała, który nawoływał nas, byśmy podeszli do niego. Po chwili, zgromadzeni przy najstarszym bracie, usłyszeliśmy: - patrzcie, wnyki. Faktycznie naszym oczom okazały się dwa koła druciana przyczepione do brzózek i zawieszone około 80 cm nad ziemią. Uważnie obeszliśmy je sprawdzając jak są umocowane i czy aby nie do nagiętego drzewa. Rozchodząc się w promieniu kilkunastu metrów znaleźliśmy kolejne dwa wnyki, z tym, że niżej zawieszone. Antek stwierdził, że te pierwsze to na sarny, zaś te dalsze to na dziki. Nadto Michał zauważył, że musiały być nad ranem założone, gdyż są widoczne świeże ślady wokół nich, zatarte gałęzią, a w nocy przecież śnieg padał.

Ten piękny widok... również oglądałem.


Z wielką uwagą rozpętaliśmy miedziane druty, z zadowoleniem mówiąc, że sprzedamy je w punkcie skupu złomu, i że będą z tego pierwsze pieniądze na aparat fotograficzny. Ale Antek oświadczył, że należałoby zgłosić ten fakt leśniczemu, a wówczas on ten drut nam zakasuje. Ale co tam, ważne, że rozbroiliśmy śmiercionośne wnyki i uratowaliśmy biedne zwierzęta. Nie podejmując żadnej decyzji poszliśmy już razem, w kupie, do odległej o około 200 m polany z paśnikiem.

Po przejściu kilkudziesięciu metrów znaleźliśmy walający się pod drzewem karmnik. Odpadł on od drzewa i należało go na powrót umieścić, ale skąd tu wziąć drabinę. Michał zauważył, że nawet, gdyby mu ktoś z nas wszedł na barki, to i tak będzie za nisko. Przy sąsiednim drzewie rósł świerk, z którego, jako najlżejszy mogłem wejść na wysokość około 4 m i drewnianym kołkiem – w kształcie trzonka - przybić do sosny karmnik-domek lęgowy. Udało mi się wejść na drzewo i za pomocą sznurka wciągnąć domek z trzonkiem na górę. Kłębek sznurka zawsze miał jeden z nas w kieszeni, udając się na leśną wyprawę, jak również scyzoryk. Dwa gwoździe wystawały z listwy mocującej domek i wystarczyło je tylko dobrze dobić, by domek zawisnął. Tak też się stało.


W lesie z uwagą obserwowaliśmy wszystko co się rusza... 


Dalszą drogę przebyliśmy już bez przygód. Było około pierwszej po południu kiedy dotarliśmy na polanę. Obraz, jak się nam ukazał był wręcz sielankowy. Kanał był niemal po brzegi wypełniony śniegiem. Na środku polany stał duży drewniany paśnik, podobny, jaki gospodarze mają dla owiec. Różnił się jedynie od niego zadaszeniem, które pokryte było solidną trzcinową strzechą. Wystawała ono poza obrys samego paśnika, tak, że deszcz i śnieg nie padały na zgromadzoną w nim karmę. Paśnik był wypełniony świeżutkim i pachnącym sianem, tak, jakby ktoś na krótko przed nami zadał je. Świadczyły też o tym ślady płóz od sań, kopyt końskich i jeszcze nie zamarzniętych odchodów końskich. Również odbite na śniegu ślady butów.  Po bokach były dwa pieńki z Przybitymi do nich dużymi lizawkami solnymi. Wokół buszowały rozśpiewane ptaki, które używały sobie dowoli. Najwięcej ich było na rozdrapanej pryzmie odpadów zbożowych, z których wyjadały nasiona chwastów i porośniętego zboża. Dla dopełnienia tego obrazu brakowało zwierzyny grubej, która przychodziła w to miejsce dopiero o zmierzchu. Wiedzieliśmy to z lektury, którą tomami chłonęliśmy w zimowe wieczory przy rozgrzanym i promieniującym ciepłem, piecu.

Na nasz widok ptactwo poderwało się, obsiadając okoliczne drzewa. Głośno ćwierkając, przyglądały się intruzom, którzy zakłócili im spokojne zajadanie się przysmakami. Przyniesione siano złożyliśmy na szczytach paśnika i rozsiedliśmy się na zwalonym pniu, który został tutaj po wycince. Zapewne był to wiatrołom i pozostawiony był w konkretnym celu. Powyciągaliśmy kanapki i z niekrytym apetytem poczęliśmy zajadać się. Przełykając kęsy zwróciliśmy uwagę na obtarte niektóre pnie drzew oraz pień, na którym siedzieliśmy. W korę wtarte były nawet grube włosy zwierząt. Antek zauważył, wyciągając kilka z nich, że jest to sicha dzików, które uwielbiają obcieranie się o pnie drzew. Siedząc, ustaliliśmy, że o wnykach opowiemy tacie, który przedzwoni do swego znajomego, nadleśniczego Vogta i opowie mu o naszej przygodzie. Zaś drut potniemy na krótkie kawałki, by już nigdy nie został wykorzystany na wnyki.

Po pół godzinie ruszyliśmy w drogę powrotną.  Wyglądając zwierzyny, która w oddali kila razy nam mignęła między drzewami, po pół godzinie wyszliśmy z lasu. Zaczął zapadać zmrok, gdy Michał zauważył pikującego jastrzębia. – Patrzcie! Jastrząb spada na zająca. Widok był niesamowity. Ogromne ptaszysko jak bomba spadło na ziemię. Zatrzepotał skrzydłami i uderzając dziobem kilka razy, zastygł w bezruchu. Cała akcja rozegrała się około 200 m w bok od nas. Najstarszy brat ruszył biegiem w kierunku krwawej akcji. Pobiegliśmy za nim. Widząc zbliżających się ludzi, jastrząb począł ciężko unosić się w powietrze, trzymając zdobycz w pazurach. Był już na wysokości około 30 m, kiedy ze szponów wymknął mu się szarak i z impetem runął na zmarznięty śnieg.

Pierwszy doleciał Michał i krzyknął w naszym kierunku: - ale duży zając! Nie żyje, martwy jest, ma rozerwany bok! Kiedy i my podbiegliśmy, oczom naszym ukazał się rozciągnięty na ziemi szarak. – Zabierzemy go do domu, jest prawie nienaruszony, ma wyszarpany bok, będzie na niedzielę obiad – powiedział najstarszy. Zapakowaliśmy zdobycz w szmacianą torbę i ruszyliśmy w dalszą drogę powrotną.

... i wisiał tak długo, aż skruszał.


Do miasta dotarliśmy, jak już była szarówka. – Oj będzie reprymenda, a ojciec pogrozi dyscypliną – powiedział Antek. Ale już u samych drzwi, w korytarzu, wydarłem się pierwszy: - Mamo, mamo mamy zająca! Na co usłyszeliśmy: – Jezus, Maria, co tak długo robiliście w tym lesie? – Mamo, ale mieliśmy przygód, a na zakończenie jastrząb zabił zająca, którego przynieśliśmy do domy. Na te słowa z pokoju wyszedł ojciec, który dopiero, co wrócił z pracy i zdążył zjeść obiad. – Rozbierać się szybko i do obiadu, póki jest gorący! – ostro zareagował tata. Michał wydobył z torby szaraka i powiedział: - Tata, będzie na niedzielę. Słowa te rozładowały ojcowskie napięcie. Odebrał on z rąk pierworodnego „zdobycz”, nożem rozciął tylne skoki, przełożył je i zawiesił w spiżarce.

Po skończonym obiedzie zasiedliśmy wszyscy wokół pieca, a ojciec opowiedział nam swoją przygodę z zającem, którego padniętego znaleźli wracając z budowy linii kolejowej do obozu Gusen II. Wówczas esesmani próbowali im go zabrać, ale wygłodniali więźniowie rozszarpali go dłońmi w mig i surowego, po kęsie zjedli...


[1] Zupa mleczna zaciągnięta krupami z mąki pszennej i podana na słodko – nasz codzienny posiłek poranny.

piątek, 4 lutego 2011

Moje dzieciństwo - cz. 1



Podwórze przy ul. Inowrocławskiej 1 - Strzelno na Kujawach.
Od lewej, to ja 1952, Mama, Wojtek 1950, Michał 1947 i Grzesiu 1956 trzymany przez Mamę.
 
Z tych najodleglejszych czasów, jakie ma pamięć utrwaliła, to czasy dzieciństwa, a szczególnie życia rodzinnego, tego około świątecznego. Może, dlatego, że wówczas w domu panował niesamowity ruch, dużo się działo, a szczególnym i oczekiwanym punktem dziennym stawał się moment otrzymywania prezentów. Każdy z nas był w roku trzykrotnie obdarowywanym. Najpiękniejsze były prezenty gwiazdkowe przynoszone przez Gwiazdora. Kolejne to z okazji imienin oraz te znajdowane w wielkanocnym gniazdku. Jak przez sen przewijają mi się inne obrazki tych najodleglejszych w czasie wydarzeń, a właściwie epizodów, sprzed pięćdziesięciu i kilku lat. Starczy, że przymknę powieki i przed oczyma staje mi obraz poranka i budzące mnie odgłosy łapczywie ciągnionego mleka z butelki przez małego Grzesia. W półśnie wyczekiwałem, kiedy niedopita reszta trafiała do mnie. Wówczas i ja kilkoma pociągnięciami opróżniałem butelczynę.



W Ochronce u sióstr Elżbietanek (ze zbiorów Kazimierza Kowalskiego).
 
Mama krzątająca się po sypialni i doglądająca nas już od wczesnych godzin rannych. Pobudka przed pójściem do ochronki prowadzonej przez siostry elżbietanki. Muska codziennie rano gotowana przez mamę, będąca naszym pierwszym posiłkiem. Wyjście dopołudniowe do sióstr, na zajęcia przedszkolne prowadzone przy kościele. Najbardziej lubiłem słuchać opowieści biblijnych, które z czasem przełożyły się na moje historyczne pasje. Wspólne śpiewanie, modlitwa oraz poznawanie żywotów Jezusa Chrystusa i Świętych Kościoła. Jasełka, w których grałem rolę pastuszka. Kolorowanki z mozołem wypełniane barwnymi kredkami olejowymi, często się łamiącymi. Zabawa w domu drewnianymi samochodzikami, klockami, bujanie na koniku na biegunach. To wypunktowanie wątków stanowi niejako tytuły większych obrazów, które składają się na moje najwcześniejsze dzieciństwo.




Ochronka - zabawy w ogrodzie proboszczowskim (ze zbiorów K. Kowalskiego.
 

Ochronka - na pacu za rotundą Świętego Prokopa (ze zbiorów K. Kowalskiego).


Pewnego ranka, po odmówieniu pacierza, dotkliwy ból zaczął promieniować po prawej stronie mego brzucha. Nie mogłem powstać z kolan. Tak oto znalazłem się po raz pierwszy w szpitalu. Szybka decyzja chirurga – operacja. Pamiętam jak zasypiałem wpatrzony w potężną lampę wiszącą nade mną. Lekarz kazał mi liczyć, zadając jednocześnie narkozę. Począłem gdzieś spadać, w jakąś otchłań. Przebudzenie, leżę na sali pooperacyjnej. Nakryty kołderką, nie mogłem się ruszyć. Jakiś ciężar przygniatał me nogi. Był to wałek wypełniony piaskiem, który krępował me ruchy, gdyż miałem nie ruszać się. Przeszedłem operację usunięcia wyrostka robaczkowego (ślepej kiszki). Bliznę mam po dzień dzisiejszy.

Pamiętnym dla mnie był dzień urodzin Hani. Było to 23 czerwca 1959 r. Przyszła w południe po nas ciocia Ania Jaśkowiak z Młyna. Zabrała naszą czwórkę: Michała, Antka, Wojtka i mnie. Tadziu z Grzesiem trafili do cioci Peli Piweckiej, piętro wyżej. Przy mamie została ciocia Ula, najmłodsza Jej siostra i akuszerka. Mama rodziła nas wszystkich w domu, nie jak dzisiaj kobiety rodzą w szpitalu. By zająć nas czymś, ciocia kazała nam zabrać graczki i pójść na pole, na seperaki i w ziemniakach przegracować oraz powyrywać zielsko. Zabraliśmy ze sobą wózek z Młyna, ciągniony za specjalny dyszel przez Michała i Antka. Ja z Wojtkiem siedzieliśmy w środku razem z narzędziami. W drodze powrotnej mieliśmy narwać zielonego dla królików. Na polu spędziliśmy resztę dnia. Kiedy przyszło wracać, usiadłem na boku wózka, gdyż był on wypełniony mleczem i trawą. Na wierzchu leżały narzędzia. Nagle bracia szarpnęli wózkiem, a ja straciłem równowagę i fiknąłem koziołka do tyłu. Upadłem na rękę tak nieszczęśliwie, że ją prawdopodobnie zwichnąłem. Spuchła mi ona i przy każdym ruchu pobolewała mnie. Ponoć darłem się w niebogłosy. Ale jakoś tam mnie udobruchano i zajechaliśmy na Młyn.

Przed ciocią nic się nie wydało i po zjedzonej kolacji kuzyni nasi Roger z Romanem zabrali nas do wielkiego pokoju na poddasze. Tam starsi zaczęli rozgrywać mecz w ping-ponga, czyli tenisa stołowego. Rywalizacja była zaciekła, kto wygrał nie pamiętam. Około 21:00 zjawił się po nas tata i uradowany oznajmił, że urodziła się nam siostrzyczka. Z wielką ciekawością pognaliśmy do domu. Z niedowierzaniem zaglądaliśmy do sypialni, gdzie mama leżała z maleńką Hanią. Mnie ciągle bolała ręka i po jej obejrzeniu ojciec zawinął ją w bandaż i zadecydował, że rano pójdę z nim do szpitala.

Kiedy następnego dnia przyszliśmy do szpitala, ojciec posadził mnie na ławce, a sam wszedł do gabinetu lekarskiego, po chwili wyszedł razem z lekarzem i obaj kazali mi czekać. Ojciec poszedł do swojego biura, gdyż był tutaj głównym księgowym. Czekając na decyzję, co ze mną przeżywałem katusze. Po chwili zjawił się lekarz i usłyszałem, jak rozmawia z jakimś mężczyzną w białym kitlu. Był to pan Podolski z rentgena, który patrząc na mnie powiedział medykowi, iż aparatura przygotowana i możemy prześwietlać. Na te słowa poczułem się, jakby grom we mnie strzelił. Panowie na chwilę znikli, a ja nie zastanawiając się dłużej wyrwałem z ławki i pędząc przez korytarz wybiegłem ze szpitala. Na narożniku przy Ośrodku Zdrowia zderzyłem się z jakimś mężczyzną i przeprosiwszy go, dalej pobiegłem do domu.

Na zapytanie mamy, co powiedział lekarz, odpowiedziałem, że już mnie ręka nie boli. Faktycznie ból przeszedł, nie wiedzieć od czego. Zapewne zwichnięcie naprawiło się w momencie mego zderzenia się z nieznajomym. Kiedy tata wrócił z pracy, zapytał mnie, dlaczego uciekłem. Pełen strachu wymijająco odpowiedziałem, że ręka już mnie nie boli, i że opuchlizna zeszła, a czekałem bardzo długo i myślałem, że lekarz o mnie zapomniał. Ojciec zganił mnie, obejrzał rękę i wszystko jakoś rozmyło się bez bólu.

Tradycje ochronki w naszej rodzinie sięgały dziecięcych czasów ojca. Początkowo siostry elżbietanki prowadziły ją przy ulicy Szerokiej w obecnym budynku stołówki gimnazjalnej. Tam chodził ojciec z wujkami. Mam nawet stare zdjęcie z wujkiem Marianem Strzeleckim, właśnie z przedwojennej ochronki. Po wojnie przeniesiono ochronkę na Wzgórze Świętego Wojciecha do zabudowań poklasztornych. Początkowo mieściła się ona na parterze plebani, a później na wikariacie. Dopołudniowe przebywanie w ochronce było swoistą formą zabawy dzieci, połączonej z podstawami nauki katechizmu. Tak więc, śpiewaliśmy pieśni, w których przewijały się motywy nabożne, piosenki radosne, uczyliśmy się na pamięć recytować wierszyki oraz wysłuchiwaliśmy opowieści biblijnych i wątków z życia Jezusa Chrystusa, szczególnie zaś z Jego okresu dzieciństwa.

Kiedy rozpoczęliśmy naukę szkolną, religia wróciła do szkoły. Uczyła jej pani Ryńska z ul. Stodolnej (obecnej Michelsona). Wówczas też zapisałem się do służby liturgicznej, byłem przez kilka lat ministrantem, podobnie jak moi bracia. Było to jeszcze przed Soborem Watykańskim, więc i obrządek mszalny i nabożeństwa odbywały się według starego obyczaju. Jako służba ołtarzowa mieliśmy obowiązek poznania ministrantury w języku (obrządku) łacińskim. Przewodniczył naszej grupie ministranckiej Kazimierz Kowalski z ul. Kościelnej. Z ministrantów najbardziej utkwił mi w pamięci Stanisław Wiśniewski, sąsiad z góry, który został później księdzem; Stanisław Gądecki, obecny arcybiskup, Metropolita Poznański; Andrzej Urbaniak, Andrzej Nowak, Andrzej Brożek z bratem, kuzyn Józef Nowak; Stasiu Dobrzyński z bratem Jankiem, obecnie księdzem; szwagier Andrzej Gabryszak, Kaziu Woźniecki, moi bracia Antoni i Wojciech oraz wielu innych. Ministrantury łacińskiej uczyli nas w domu Stasiu Wiśniewski i Stasiu Gądecki. Szczególną pieczę nad nami sprawowała wówczas ciocia Pela Piwecka. To ona pomogła mamie uszyć dla nas komeżki. Uczyła nas również godnego i właściwego zachowania przy ołtarzu i w trakcie sprawowania liturgii.



Ministranci z kościelnym Szczepanem Kowalskim, ja siedzę od lewej. Stoi 2. od prawej Stasiu Wiśniewski, późniejszy proboszcz (zdjęcie ze zbiorów K. Kowalskiego).
 

Ministranci na wycieczce do Kruszwicy pod opieką Andrzeja Urbaniaka (najwyższy w okularach), pierwszy od prawej stoi Stasiu Gądecki, obecny Arcybiskup Metropolita Poznański, w środku Andrzej Nowak, kolega brata Antoniego (zdjęcie ze zbiorów K. Kowalskiego).
 


Ministranci ok. 1962 r. - siedzą w środku od lewej: szef ministrantów K. Kowalski, ks. Pilarski, kościelny Sz. Kowalski. W górnym rzędzie od lewej Roman Trzecki, Andrzej Gabryszak - mój śp. szwagier, 5. Józiu Nowak - kuzyn, A. Nowak - kol. br. Antoniego. W 3. rzędzie w środku najniższy to ja (zdjęcie ze zbiorów K. Kowalskiego).
 
W tym czasie ciocia Pela dość często mawiała mamie, co to byłby za zaszczyt dla rodziny, gdyby jeden z chłopców został w przyszłości księdzem. Tak więc, obserwując nas zaczęła coraz częściej mówić, że tym wybrańcem powinienem zostać ja. Obiecała mamie, że na studia i na sutannę to ona da pieniądze, a także na wiele innych rzeczy. Po latach, mama przypominając zakusy cioci Peli względem mej przyszłości mówiła, że kiedy urodziłem się miałem ogromne problemy zdrowotne. Położną, która mnie przyjęła była siostra elżbietanka. Stwierdziła, że jestem bardzo słabiutki i potrzebuję dużo modlitwy. Wieczorem przyszła sprawdzić mój stan zdrowia i wówczas widząc mnie siniejącego przygotowała mamę na najgorsze. Rodzice czuwali nade mną modląc się rzewnie. Rano ponownie dom odwiedziła siostra elżbietanka z założeniem, że odszedłem. Jakie było jej zdziwienie, kiedy usłyszała płacz głodnego niemowlęcia. Obejrzawszy mnie stwierdziła, że kryzys minął i ma mi się na życie. Wydarzenie to ciocia Pela uznała za cudowne i jako pretekst do poświęcenia mnie służbie Bożej.

Ale tym, co utwierdziło ją w takiej opinii było moje osobiste spotkanie z Prymasem Tysiąclecia. Otóż, kiedy przybył on do Strzelna, mama z ciocią wybrały się na powitanie dostojnego gościa zabierając mnie ze sobą. Byłem niespokojny w wózku i dlatego mama wzięła mnie na ręce. Przechodzący w szpalerze Prymas, widząc płaczące dziecko podszedł do nas, wziął mnie w swoje ręce i trzymając powiedział: -Dostojny gość do ciebie, a ty go tak witasz? Ponoć na te słowa przestałem płakać i uspokoiłem się, a to wydarzenie zrobiło na cioci Peli piorunujące wrażenie. Ten moment był decydującym, by w późniejszym okresie około mej osoby ciocia pokładała nadzieje kapłańskie.

Wszystko urwało się z chwilą śmierci babci Woźnej. Jej pogrzeb był ostatnią mą posługą ołtarzową. Wszystko rozegrało się podczas ceremonii złożenia ciała do grobu. W procesji niosłem krzyż, zaś Wojtek z Antonim chorągwie żałobne. Wówczas z tęsknoty za babcią tak się spłakałem, że niemalże na oczy nie widziałem. Po pogrzebie, kiedy rozbierałem się z komży, oparłem krzyż procesyjny o grób i przez nieuwagę tak nieszczęśliwie stąpnąłem na niego, że złamałem go w połowie, czyli w miejscu złączenia. Stary był to i próchno z niego się posypało, a miejsce złamania wyglądało, jakby je ktoś przeciął. Wracając do kościoła niosłem go pod pachą w dwóch częściach, a mijający mnie ludzie pytali się, czy złamał się? Ja zaś odpowiadałem: - nie on jest składany. Po dotarciu na miejsce, chyłkiem złożyłem go w kaplicy Świętej Barbary i w długą, by nie spotkać się z kościelnym, panem Szczepanem Kowalskim.

Więcej razy już nie służyłem do mszy św., rozmywając marzenia cioci Peli o pójściu w służbę Bożą. Wkrótce też, moje młodzieńcze fascynacje skierowały się ku harcerstwu, a pośrednio ku mundurowi wojskowemu. Podczas bierzmowania, wypowiadając w myślach, kim chciałbym zostać w przyszłości, skierowałem prośbę o to, by Pan Bóg dopomógł mi w byciu dobrym oficerem Wojska Polskiego. Ale i to marzenie wkrótce się wypaliło i zastąpione zostało nowym.